Miesięcznik Społeczno-Kulturalny KREATYWNI (dawniej Mutuus) ISSN: 2564-9583
pozytywni-kreatywni-solidarni | positive-creative-solidarity |позитивная-творческая-солидарность 

obecnie numer 30 jest REDAGOWANY, jego redakcja zostanie zamknięta w dniu 5 sierpnia 2019 r.
  >>> w układzie tematycznym
  >>> w układzie chronologicznym
  >>> w układzie alfabetycznym 
  >>> popularność

  >>> zobacz wcześniejsze numery

Szczęście w butelce (cz. II) / Marlena Renka

Pierwszą część opowiadania opublikowaliśmy w numerze 21 z października 2018 r.,
zobacz: http://mutuus.eu/index.php/1/szczescie-w-butelce-marlena-renka


- Przecież to zwyczajnie nienormalne. – powiedziałam bardziej do siebie, niż do przyjaciółki, która siedziała obok mnie na podłodze i ze skupioną miną szkicowała coś, co na razie przypominało dziwacznego anioła.

- Nie wiem, o co ci chodzi. – zamruczała Sonia.

- Jak to, o co? Dlaczego Oscar tak nagle mnie zaprosił? – zerwałam się z podłogi i zaczęłam nerwowo spacerować po pokoju.

- Bo zwrócił na ciebie uwagę. Też mi coś. – wywróciła oczami.

- Nie rozumiem tego. Wcześniej się mną nie interesował.

- Dlaczego tak to przeżywasz? – zirytowała się Sonia i odłożyła szkicownik. Gdy na nią spojrzałam, skrzyżowała ręce. Zauważyłam, że mocno ściskała w dłoni ołówek.

- Ja po prostu…

- Ciesz się, dziewczyno. Jeden z najfajniejszych chłopaków w szkole się tobą zainteresował. Mało tego, zaprosił cię na randkę. A ty panikujesz, jakby ktoś zamierzał cię zabić. – wzruszyła ramionami.

- Nie uważasz, że to dziwne?

- Może odrobinę. – odwróciła wzrok. Wyczułam chłód, bijący od jej osoby. Nagle zrozumiałam. Do diaska, przecież Sonia była zakochana w Oscarze już tyle czasu. Ukrywała to nawet przede mną. Miłość do niego sprawiała, że Sonia traciła swój zalotny styl i nagle stawała się jak te wszystkie ciche myszki, wzdychające do szkolnych idoli, nie mające pojęcia, jak się zachować, gdy taki chłopak choćby koło nich przejdzie. W pewnym sensie było mi jej szkoda.

No i… cóż… teoretycznie skradłam jej tą randkę.

- Mogłam była odmówić. – stwierdziłam twardo.

- Co? – zdziwiła się Sonia.

- Zrobię to. Znajdę go i powiem, że…

- Zwariowałaś? – moja przyjaciółka też wstała i poprawiła spódnicę.

- Nie umówię się z nim. Nie mogę.

- No to wpadka, moja droga, bo już się z nim umówiłaś.

- On mnie postawił przed faktem dokonanym. Tak się nie robi.

- Nadia, tylko kretynka nie skorzystałaby z propozycji spotkania z nim. – chwyciła mnie luźno za ramiona.

- Zatem, jestem kretynką.

- Idź. Poczekaj na jego odzew i idź z nim na randkę. Najwyżej… na jednym spotkaniu się skończy. Nikt nie każe się wam spotykać.

- Nie jesteś zła? – westchnęłam. Sonia na moment spuściła wzrok, a potem odetchnęła i spojrzała mi prosto w oczy.

- Szkoda, że to nie mnie zaprosił, ale… wszystko jest możliwe. Udowodniłaś to dziś. Więc poczekajmy. Jeśli coś ci się w nim nie spodoba, chętnie go od ciebie przyjmę. Recykling jest pożyteczną rzeczą. – na koniec uśmiechnęła się z przekąsem. Nie opanowałam śmiechu.

                Kiedy zgasiłam światło i wygodnie się ułożyłam w pościeli, zrobiło mi się dziwnie nieswojo. Dlaczego miałam wrażenie, że to wszystko jest jakimś dziwnym, zaplanowanym absurdem? Najpierw ta dziwna kobieta, eliksir od niej i… propozycja Oscara.

Owszem, Oscar był przystojny i zabawny. Mógł ze spokojem uchodzić za ideał każdej nastolatki. Był jak gwiazda, której plakat  nastolatki wieszały nad łóżkiem, albo wklejały go do pamiętnika. Jednak… nie wyróżniał się niczym szczególnym. Lubił sport, potrafił dobrze się bawić w towarzystwie, nikogo nie obrażał, ale… nie urzekał mnie niczym wyjątkowym.

Może źle go oceniałam? Nigdy nie rozmawiałam z nim sam na sam, więc może wreszcie znajdę w nim jakąś cechę, która mnie do niego przekona.

Sonia miała rację. Najwyżej nic z tego nie będzie. Nie muszę się przecież z nim umawiać na kolejne spotkanie.

Poniedziałkowe zajęcia zaczynały się od znienawidzonej przeze mnie matematyki. Sytuacji dodatkowo nie polepszał fakt, że kiepsko spałam. Nie wiedziałam już, czy było to spowodowane rozmyślaniami o Oscarze, czy obawami przed tym, czy nie zraniłam Sonii, ale w głowie boleśnie mi tupało i nie byłam w stanie się skupić na wzorach na tablicy.

- Pobudka, kochanie. – zamruczała Sonia, bazgrząc coś na marginesie zeszytu.

- Daj mi spokój. Źle spałam.

- Widać.

- I od kiedy mówisz do mnie „kochanie”? – zmusiłam się do uśmiechu.

- Przyzwyczajaj się. Może niedługo zaczniesz to słyszeć z ust Oscara? – wzruszyła ramionami. Coś mnie uderzyło od środka. Przestałam się uśmiechać i zerknęłam na przyjaciółkę.

- Sonia..?

- Co? – mruknęła, nie odrywając wzroku od zeszytu.

- Czyli jednak się gniewasz, tak? – westchnęłam. Spojrzała na mnie, ale tylko przez chwilę. Potem przeczesała palcami grzywkę i na nowo zaczęła gryzmolić na kartce.

- Niezupełnie.

- Znam cię od lat. Widzę, że coś jest nie tak.

- Po prostu mi dziwnie.

- To się nazywa zazdrość. – uniosłam porozumiewawczo brwi. Sonia wywróciła oczami i lekko zacisnęła usta.

- Przejdzie mi. Nie mogę cię winić.

- Wiedziałam, że powinnam była odmówić. Jeszcze mogę to zrobić. Jak skończy się lekcja, to…

- Powiedziałam, że nie masz tego robić. – zasyczała, wbijając ołówek w papier. Chrząknięcie profesora sprawiło, że spojrzałyśmy w stronę tablicy. Skinęłam głową na znak przeprosin i wbiłam wzrok w niedokończony przykład w swoim zeszycie.

- Nie mogę się z nim zobaczyć, wiedząc, że ci to nie pasuje. – szepnęłam.

- A ja nie mogę wiecznie patrzeć na siebie. Korzystaj, dziewczyno. – rzuciła Sonia i skrzyżowała ręce na blacie.

- Nie dam rady. Nie wiem już co robić.

- Sprawdź horoskop. – parsknęła śmiechem. Nauczyciel znów zerknął w naszą stronę. Spuściłam głowę, a kiedy upewniłam się, że profesor wrócił do pisania wzorów, szturchnęłam towarzyszkę w łokieć.

- Nie nabijaj się. Dawno nie miałam takiego mętliku w głowie.

- Mętlik to ja mam od tych zadań. Kto to wymyślił? – warknęła Sonia.

- Czekaj…

- Co?

- Może nie horoskop, ale…

- Że co? – spojrzała na mnie.

- Mam pewien pomysł. – zamknęłam zeszyt.

- Jak to?

- Pójdę tam. Do tej kobiety. Może ona…

- Oszalałaś? – wzburzyła się.

- Może nie w tej chwili, ale wieczorem. – powiedziałam z przejęciem.

- Nie. Oszalałaś już w tej chwili. Opanuj się.

- Pójdę do niej. Czuję, że to pomoże.

                Wybiegłam z holu akademii i natychmiast pognałam w stronę internatu. Chciałam tylko się przebrać i natychmiast biec do parku, gdzie ostatnio trwał dziwny festyn.

- Nadia! – wrzasnęła za mną Sonia. Zatrzymałam się przy wielkiej bramie, prowadzącej do kwater internatu.

- Co?

- Powiedz, że żartowałaś. To absurd! – dogoniła mnie.

- Nie, mówię serio. Może ona zdoła to jakoś… nie wiem, odkręcić?

- Jak? To oszustka. Dała ci jakiś trefny napar i tyle z twojej cygańskiej przygody. Masz szczęście, że nie przypłaciłaś tego żadnym zatruciem.

- Sonia…

- Odpuść. Z resztą, wątpię, że ją znajdziesz. Wtedy był wieczór. Sama widziałaś, że potem nie było śladu po tych powozach. Wynieśli się, jak to wędrowni naciągacze.

- Ale…

- Nie. Daj sobie spokój.

- Chodź ze mną.

- Co? – zdziwiła się.

- Proszę.

- Przecież to chore. A jak wpakujesz się w jakieś kłopoty? – westchnęła Sonia. Rozejrzałam się. Mijali nas inni uczniowie, kierujący się na odpoczynek w swoich pokojach.

- Dlatego proszę, żebyś ze mną poszła. Będę się czuła pewniej.

- Od kiedy wierzysz w takie bzdury? Nigdy nie byłaś typem wielbicielki ryzykownych przygód. – Sonia oparła dłoń o filar bramy i wbiła wzrok w chodnik.

- Tu nie chodzi o przygodę, Sonia. Muszę coś z tym zrobić. Czuję, że to nie był zwykły przypadek.

- Gadasz, jak obłąkana, wiesz? Albo jak te laski z filmów fantastycznych dla młodzieży. Wydaje im się, że byle bzdura ma wpływ na przyszłość świata i one muszą to odkręcić. To nie uniwersum z magami i potworami, Nadia. Ocknij się. – powiedziała, pstrykając mi palcami przed twarzą.

- Ale…

- Nie. Opanuj się.

- Sonia, błagam. Ten raz. Spróbuję to jakoś naprawić. – chwyciłam ją za rękę. Przyjaciółka spojrzała mi w oczy i westchnęła.

- Dobra. – mruknęła, cofając dłoń. - Zaczekajmy tylko aż się ściemni. Nie chcę się stąd wymykać, gdy nauczyciele węszą. Wieczorem zostanie tylko dwóch pilnujących terenu. Jakoś uda się prześlizgnąć. – skrzyżowała ręce. Czułam, że absolutnie nie ma ochoty mi towarzyszyć, ale… byłam jej wdzięczna.

- Dzięki. – uściskałam ją.

                Gdy tylko zrobiło się ciemno, a większość świateł w oknach pogasła, Sonia poprowadziła mnie do przejścia między wiatą ze śmietnikami, a ogrodzeniem. Cichaczem dostałyśmy się do okolic samej bramy, a po odwróceniu uwagi jednego profesora prostym rzutem szklaną butelką w krzaki, wymknęłyśmy się z terenu akademii i biegiem popędziłyśmy w kierunku miasta. Zatrzymałyśmy się dopiero spory kawałek dalej, gdy do parku zostało nam raptem kilka minut drogi piechotą. Zdyszane, z zimnym powietrzem, drażniącym gardła i niepewne wkroczyłyśmy do ciemnego parku. O tej godzinie nie było tu praktycznie nikogo. Minęła nas tylko jakaś zmarznięta para, a potem jeden młody biegacz. Czułam, że Sonia coraz mocniej zaciska dłonie wokół mojego ramienia. Sama drżałam, ale próbowałam iść w miarę szybko.

- Mówiłam ci, że to beznadziejny pomysł. Tu nic nie ma. – zawarczała Sonia, rozglądając się.

- Musiałam się upewnić. – westchnęłam, zatrzymując się.

- Wracajmy. Zmarzłam i muszę jeszcze… - przerwał jej cichy odgłos gdzieś obok. Znajomy odgłos, a raczej melodia katarynki. Poczułam mocniejsze dreszcze.

- Nie mam omamów, prawda? Ty też to słyszysz? – szepnęłam.

- Wolałabym nie słyszeć. To… straszne. – Sonia roztarła ramiona. Obejrzałam się, a wtedy zobaczyłam niewysoką postać obok pobliskiego drzewa.

Chłopiec. Ten sam, na którego wpadłam w piątkowy wieczór, gdy Sonia i ja poszłyśmy obejrzeć festyn w tym właśnie parku. W jego dłoniach znów tkwiła katarynka, na której lśnił złoty napis: „Czy brakuje ci czegoś do szczęścia…?”. Zrobiło mi się naprawdę nieswojo.

- Madame Lunarea cię oczekuje. – szepnął chłopiec i wskazał mi coś między drzewami. Kiedy podniosłam wzrok, oniemiałam. We mgle, spowijającej park majaczył ten sam kolorowy i dziwaczny wóz cyrkowy, który widziałam wcześniej i do którego weszłam, jak zahipnotyzowana, zostawiając Sonię. Poczułam, że przyjaciółka miażdży mój nadgarstek swoimi palcami i z trudem wypuszcza powietrze.

- Ona… tam jest? – wykrztusiłam, wciąż patrząc na oświetlony na kolorowo wóz. Jak się tutaj znalazł? Jakim cudem go przeoczyłyśmy?

- Nadia… to chyba serio był zły pomysł. Zaraz zwymiotuję ze strachu. – powiedziała Sonia.

- Chodź. – pociągnęłam ją w kierunku świateł. Zaparła się, ale po tym jak spojrzałam jej w oczy, zagryzła wargi i podążyła za mną aż stanęłyśmy przed drewnianymi schodkami wozu. Chłopiec przystanął przy nas, spojrzał na każdą po kolei, a potem ponownie wskazał drewniane wejście. Ruszyłyśmy do schodków, ale wtedy dzieciak zagrodził nam drogę.

- Ciebie oczekuje. Ciebie nie… - wymamrotał, pokazując palcem najpierw na mnie, a potem na moją przyjaciółkę. Ta spojrzała na mnie z przerażeniem i pokręciła przecząco głową na znak, żebym nawet nie myślała o zostawieniu jej. Zawahałam się.

- Pięć minut Sonia. Usiądź tu na schodach i…

- Nie ma mowy! – wzburzyła się. Jej głos był dziwnie piskliwy i zachrypnięty. To z nerwów, czy z zimna?

- Załatwię to szybko i wrócimy przed północą. Obiecuję. – uścisnęłam jej dłoń.

- A jak coś mnie tu pożre? Błagam cię.

- Wyluzuj. Masz telefon, tak? A z resztą, w razie czego cię usłyszę. – powiedziałam. Na moment zakryła dłońmi oczy, a potem machnęła ze złością pięścią w powietrzu.

- Dobra. Masz dosłownie pięć minut. Jak nie wrócisz, to zwiewam bez ciebie. – pogroziła mi, nadal drżąc. Stłumiłam śmiech.

 - Jasne. Daj mi chwilę. – uśmiechnęłam się i wdrapałam się po skrzypiących schodach do wnętrza powozu. Przywitało mnie to samo światło świec i brzęczące zasłony. Dziwny zapach ziół, papierosów i kurzu podrażnił mi nos i sprawił, że prawie kichnęłam. Podłoga powozu, podobnie jak schody zaczęła lekko trzeszczeć, kiedy wyplątałam się z koralikowej zasłonki i stanęłam przed wiklinowym fotelem, w którym siedziała znów czarnowłosa kobieta. Ponownie trzymała w cygaretce zapalonego papierosa i spoglądała na mnie, jak cwana ciotka, gotowa wplątać mnie w jakąś intrygę.

- Ja… przyszłam, żeby…

- Wiem, po co przyszłaś, złotko. – przerwała mi. Znów to spojrzenie kocich oczu. Nie było odwrotu. Już nie teraz.

Menu 30

Free Joomla! templates by AgeThemes | Documentation