Chatka na końcu świata

Chatka na końcu świata

Koniec studiów był dla Wiktoria ostatnim momentem, gdy mógł jeszcze skorzystać z życia. I tak zrobił je tylko po to, by spełnić czyjeś oczekiwania. Upragnione życie. Szkoda tylko, że nie jego. W końcu szala goryczy zbyt mocno się przechyliła i tego samego dnia powiedział wszystkim, że wyjeżdża. Chociaż przez moment, małą ulotną chwilę chciał zrobić coś, co sprawi mu przyjemność. Rodzice nie byli zadowoleni, no bo jak mogliby się cieszyć z utraty kontroli nad synem? Chcąc nie chcąc musieli w końcu przyznać, że zasłużył na to ciężką pracą i masą wyrzeczeń.

Plan podróży opracował szybko. Nie brał w ogóle pod uwagę latania samolotem, bo od dziecka cierpiał na paniczny lęk przed stalowymi ptakami.

Wyruszył bladym świtem pewnego ciepłego poniedziałku. Ułożył się wygodnie na opłaconym miejscu w pociągu i spoglądał przez okno. Mijane lasy i łąki pokryte były rosą. Mgła wyglądała jak wata cukrowa pozawijana na gałęzie drzew. Gdy po jakimś czasie się rozmyła, można było dostrzec sarny biegające po polach, bociany pluskające się w kałużach oraz dziki przeczesujące ziemię w poszukiwaniu pożywienia.

Wiktor zwiedził mnóstwo zagranicznych miast i wiosek. Zrobił setki, jeśli nie tysiące zdjęć. Poznał zwyczaje wielu, zupełnie różnych kultur, nauczył się też po trochu ich języków. Jednak czas, jak to ma w zwyczaju, płynął nieubłaganie i chłopak ani się obejrzał, musiał wracać do domu.

Tamtego dnia był roztargniony, zasnął późno w nocy. Pomylił też godziny odjazdów o czym zorientował się w ostatniej chwili. Wpadł zdyszany do pociągu na dworcu w Niemczech. Kupił bilet i usiadł przy oknie. W przedziale było kilka osób, jednak każdy z pasażerów zajmował się swoimi sprawami. Szybko zasnął z głową opartą o szybę.

***

Obudził się na tyle gwałtownie, że potrzebował chwili, aby dojść do siebie. Czuł pulsujący ból w skroniach oraz w podbrzuszu, a przed oczami latały mu charakterystyczne senne plamki. Gdy imadło ściskające głowę zaczęło powoli się odkręcać, rozejrzał się po przedziale.

Był sam. Za oknem królowała gęsta mgła. Ciężko było cokolwiek dojrzeć oprócz starych drzew z suchymi, powykręcanymi gałęziami. Smutny, wymierający las. Stary zegarek Casio z pozłacaną tarczą i brązowym paskiem, który dostał od dziadka na komunię, wskazywał drugą dwanaście. Przespał więc około trzy godziny. Ból świdrujący podbrzusze schodził w dół po ciele jak stworzony z niebytu pająk, aż zatrzymał na pęcherzu wbijając w niego ostre jak brzytwa kły. Biegiem dopadł do toalety. Czuł potworne pieczenie przy oddawaniu moczu, ale ulga jaka chwilę potem spłynęła na spoconą twarz, była błogosławieństwem.

Dopiero wracając na swoje miejsce poczuł, że coś jest nie tak. Wszędzie było pusto. Każdy przedział krzyczał przerażającą ciszą, która aż wgryzała się w uszy. Przecież gdy wsiadał, po całym pociągu roznosił się gwar rozmów. I skąd wziął się ten przeszywający chłód?

W przedziale wyciągnął z walizki ciepły sweter, który dobrze służył mu już niejedną zimę oraz jesień. Ułożył się wygodnie na swoim miejscu i próbował zająć czymś głowę. Jednak patrzenie przez okno zaczęło wpędzać Wiktora w depresję. Tylko mgła i drzewa. A zegarek wciąż pokazywał tę samą godzinę. Co się, kurwa, działo? Z początku tłumaczył to sobie racjonalnie, że po prostu wyczerpała się bateria. Jednak telefon pokazywał to samo. I zero kresek zasięgu. Nie był w stanie usiedzieć w miejscu. Musiał coś zrobić. Cokolwiek.

Przeszedł się po całym pociągu. Nie było nawet śladu po innych pasażerach czy pracownikach. Każdy zegar zatrzymał się w tej samej pozycji. Wiktor rwał włosy z głowy (w przenośni i dosłownie) oraz szczypał się i gryzł non stop, żeby wybudzić z tego pojebanego snu. W końcu doszedł do lokomotywy, jednak drzwi okazały się zamknięte. Oczywiście!

Zerknął przez okrągłą szybkę, ale nie był w stanie nic zobaczyć. Bał się jak cholera. Nic dziwnego, że wpadł w panikę; nie mógł złapać powietrza, a ciało przechodziły niekontrolowane drgawki. Rozpędzony pociąg jechał nie wiadomo, gdzie, nie wiadomo po co, ani tym bardziej jak. A w środku tylko on. On sam, uwięziony w ogromnym żelaznym potworze, sunącym z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę.

Krzyczał, zdartym gardłem błagał o pomoc każdego kto słuchał. Łzy płynęły strumieniami z oczu. Rzygał między trzęsące się kolana. Klikał w ten cholerny telefon, ale nikt się nie odzywał.

Otaczała go jedynie samotność. Otuliła go swoimi zimnymi ramionami i nie chciała wypuścić. Położył się na podłodze przedziału i zamknął oczy trzęsąc się z zimna i strachu. Wtedy zaczęły nawiedzać go dziwne wizje. Nienazwane kolory, wiry powietrza, stłumione głosy i jaskrawe błyski. Wpadał w trąby powietrzne świetlnych tuneli, które wrzucały go w najczystszy, pierwotny mrok, tylko po to by za chwilę porwała go kolejna barwa nie z tego świata. Widział w nich rozciągnięte czarne postacie, twarze, może nawet budynki. Z nosa wylewała mu się czarna maź.

Ile to mogło trwać? Godzinę? Może dni? Lub tygodnie? Z transu wyrwał go przeciągły zgrzyt zatrzymujących się pociągowych kół. Otumaniony, na wpół przytomny złapał swój plecak i wybiegł chwiejnym krokiem na zewnątrz.

Pociąg zatrzymał się w środku lasu na nieoznakowanej stacji. Nie było tam nawet tabliczki z informacjami. Jedynie wysoki słup i wytarta żółta linia na betonie, wyznaczająca bezpieczną odległość od torów.

Po chwili donośny gwizd odbił się echem po okolicznym lesie. Pociąg ruszył ponownie. Wiktor walczył ze sobą, żeby się nie obejrzeć, ale ta walka była z góry przegrana. Musiał, po prostu musiał odwrócić się choć na sekundę. Kątem oka zobaczył… a może i nie zobaczył? Nie był niczego pewien. Ale czy to możliwe, że w jednym z okien mignął mu zarys czyjejś sylwetki?

 

***

Od przystanku prowadziła ścieżka tylko w jednym kierunku, mocno zarośnięta przez chorobliwie blade rośliny. Wiktorowi skojarzyły się z zielenią szpitalnych korytarzy. Nie mając innego wyjścia ruszył w jedynym możliwym kierunku, w jakim usypano wąską dróżkę. Czas rozciągał się i kurczył, biegł i zatrzymywał. Raz czuł się jakby minęła minuta, a następnie cały dzień. A może nie mijały? Może ciągle stał w miejscu, a błotnista droga sunęła niczym ruchome schody?

 Dookoła królował las. Drzewa i krzewy rosły gęsto. Kilka razy minął polany porośnięte jedynie trawą. A może to była ciągle ta sama, tylko on kręcił się w kółko? Nie czuł się tam za dobrze, zwłaszcza gdy zaczął zapadać zmrok. Takie miejsca nocami wydają się dziesięć razy straszniejsze. Strach pukał do wrót podświadomości i przeciskał przez szpary swoje obawy.

Wiktor utknął w głuszy po nastaniu nocy. Na domiar złego zaczęło padać. Krople deszczu uderzające o liście fatalnie wpływały na nerwy. Odnosił wrażenie, jakby każde uderzenie było dokładnie zaplanowane, a całość układała się w zniekształconą melodię. Hulający wiatr był idealnym wokalistą tego zespołu. Co chwila też dało się usłyszeć coś, co brzmiało jak urywki szeptanych słów. Paranoja podpowiadała, że na pewno ktoś go śledzi. Potem już tylko wsłuchiwał się, aby rozpoznać tupot stóp.

Burza zdecydowanie nie miała ochoty minąć. Błyskawice uderzały po granatowym niebie, rozświetlając za każdym razem okolicę. Wtedy to zobaczył. Z prawej strony, jakiś nierówny kształt przedzierał się przez zarośla. Wiktor myśląc tylko o zbliżającej się śmierci, zerwał się do biegu. Wyłączył się na dźwięki, na otoczenie, na zdrowy rozsądek. Miał tylko jeden cel: przeżyć.

Kolka wbiła się w niego niespodziewanie. Mimo tego się nie zatrzymał. Potykał się, przewracał w błoto, ledwo zipał, ale się nie poddał.

Wtem zaświecił dla niego promyk nadziei. Pomiędzy drzewami zamigotały żółte kształty. Im bardziej się zbliżał, pomiędzy zmęczony oddech wciskał się szum wody. W końcu dostrzegł niewielką chatkę, ze światłem bijącym z okien. Stała poza lasem, nad brzegiem wzburzonego morza.

Zbudowana była z ciemnych bali, miała trójkątny dach i ganek otoczony płotem. W donicach na parapetach kwitły świeże kwiaty. Nad dębowymi, solidnymi drzwiami wisiała lampa rzucająca mdłe, żółte światło. Pod drzwiami stał Wiktor, waląc w nie z całych sił i wołając o pomoc. Za jego plecami rozciągała się plaża i szare morze. Domek mogący go schronić stał na urwisku, które wyżłobił czas.

Sztorm trwał zarówno na morzu jak i w jego głowie. Jak ktoś w ogóle może mieszkać na takim odludziu? - pomyślał. Ale jakie to miało wtedy znaczenie? Dom był ostatnią deską ratunku. Bo przecież słyszał, że coś biegnie przez las. Biegnie, albo człapie… po niego.

Światło wylatywało spod szpary drzwi, ale nikt nie odpowiadał. Wiktor był tak przerażony i zdesperowany, że miał już je wyważyć. Zbierał się do tego, żeby kopnąć w klamkę, kiedy zaskrzypiały zawiasy. Nie zobaczył jednak kto mu otworzył, bo wymęczony psychicznie i fizycznie, zemdlał upadając na podłogę.

 

***

Obudził się na łóżku polowym przykryty grubym kocem. Przemoczone ubrania rozwieszone były na suszarce. Na stoliczku obok stał kubek z czarną herbatą i trzy kawałki placka drożdżowego na ceramicznym talerzyku. Wiktor przetarł zaropiałe powieki, założył suche rzeczy z plecaka i podszedł do jednego z okien, z którego rozciągał się widok na las. Przez szalejącą burzę nie widział nic prócz uginających się drzew i krzewów.

Znowu czuł się sam, potwornie sam, ale przecież ktoś go wpuścił do środka. Wołał kilka razy oraz zapukał do innych drzwi. Bez skutku. Nikt nie odpowiadał, nikogo nie było, w uszy znowu gryzła go cisza. Ale przecież to niemożliwe, żeby ktokolwiek wyszedł w taką paskudną pogodę.

Usiadł na łóżku i pogrążył się w myślach. Nie miał ochoty zostać w tym dziwnym miejscu. Nie było straszne, prawdę mówiąc wyglądało zwyczajnie, ale pod skórą kiełkowały ciągle obawy i nienazwane strachy. Wiktor poszperał przez chwilę w plecaku i schował do kieszeni składany nóż. Tak na wszelki wypadek.

Rozpoczął zwiedzanie chatki. Pokój, w którym się przebudził z pewnością służył za salon. Pod drzwiami leżała brązowa, szorstka wycieraczka, a po jej lewej stronie wieszak na ubrania wmontowany w ścianę. Wisiało na nim ciemnozielone palto, a pod nim stały dwie pary butów. Jego przemoczone glany i czyjeś szare kalosze.

Centralnym elementem salonu był wmurowany w ścianę kominek z czerwonych cegieł. Na górnych rogach miał wyrzeźbione coś, co przypominało twarze, ale ze starości były tak zniszczone, że nie mógł odgadnąć co konkretnie przedstawiają. Mimo ciągłego stresu, spoglądając w ogień i na podskakujące na drewnie języki płomieni, czuł lekką ulgę. Na wprost kominka stały dwa fotele bujane z kocami.

Na środku znajdował się niewielki stół jadalny. Kwadratowy, z nieco jaśniejszego drewna niż dom, z dwoma krzesłami bez obić. Na nim paliła się świeca wbita w zieloną butelkę, chyba po winie. I to tyle pomijając polówkę, na której się obudził oraz kilka okien. Wiktor ciągle unikał ich niepokojącego wzroku.

Mimo że był bardzo głodny, to nie ruszył ciasta ani herbaty. Nie potrafił, nie wiedząc kto je przygotował. Na szczęście w plecaku miał jeszcze dwa batony proteinowe. Jeden połknął od razu i to na razie musiało wystarczyć.

W salonie były przejścia do trzech innych pomieszczeń, każde zapieczętowane drzwiami. Nie chciał nadużywać gościnności, ale co, jeśli gospodarzowi coś się stało? Podszedł do pierwszych drzwi i gdy po dłuższej chwili pukania nikt nie odpowiadał, nacisnął klamkę.

 

***

Zamknięte. Tego się raczej nie spodziewał. Z pozostałymi było tak samo. Gdzie w takim razie są inni ludzie? Przecież ktoś go tu wpuścił! Po karku przebiegł mu dreszcz i zapragnął wyjść stamtąd jak najszybciej. Na zewnątrz jednak nadal szalała burza, a krople deszczu złośliwie uderzały o szyby nie dając o sobie zapomnieć. Zresztą i tak chyba nie odważyłby się wrócić w mrok nocy otaczający to miejsce.

Wiktor zabrał się za przeglądanie plecaka. Żeby zabić jakoś czas wyciągnął Frankensteina, którego zabrał z domu. Czytał tę książkę tylko raz. Bardzo mu się wtedy spodobała, ale nigdy nie miał czasu, żeby zatopić się w niej ponownie.

Czy było rozsądne czytać horror w takich okolicznościach? Nie do końca, ale oprócz niej miał do wyboru "Widziadła" Janusza Szostaka (reportaż o nawiedzeniach i opętaniach w Polsce) lub "Pustki" Andrew Michaela Hurleya (horror psychologiczny mocno powiązany z fanatyzmem religijnym). Wybrał więc najłagodniejszą pozycję ze swojej skromnej biblioteczki. Na pierwszej stronie przywitał go cytat z "Raju Utraconego".

"Czy Cię prosiłem, Stwórco, gdym był gliną,

Abyś człowieka ze mnie chciał ulepić?

Czy Cię błagałem, byś mnie wezwał z mroków?"

 

***

Poderwał się gwałtownie. Nie pamiętał, kiedy zasnął. Książka leżała na kolanach grzbietem do góry. Obudziło go to dziwne uczucie, gdy podczas snu czujemy czyjąś obecność. Wiemy, że ktoś na nas patrzy.

Siedział przy stole. Pił kawę z białego kubka, dość mocną, bo jej zapach roznosił się po całym domu. Kiedyś kruczoczarne włosy do ramion oraz krótka szczecina z gęstymi wąsami, były przyprószone siwizną. Ubranie miał zwyczajne - szarą flanelową koszulę w kratę rozpiętą pod szyją, pod nią ciemną bluzkę z długim rękawem i sprane dżinsy. Twarz ozdabiały zmarszczki, a ręce w wielu miejscach pomarszczone, miały trochę plam wątrobowych. Na oko wyglądał na plus-minus sześćdziesiąt lat. Wpatrywał się w kubek i nic nie wskazywało, żeby zauważył pobudkę Wiktora.

Krople deszczu wciąż stukały o szyby. Chłopak nie spojrzał na nie ani razu.

- Dzień dobry - powiedział nieśmiało i ciszej niż z początku zamierzał.

Mężczyzna podniósł wzrok i spojrzał na Wiktora. Jego oczy były niebieskie, nienaturalnie niebieskie. Ciężko jednak precyzyjnie opisać ten kolor. Były niemalże turkusowe. Tak jakby ich odcień co chwilę się zmieniał.

- Dzień dobry - uśmiechnął się nieznajomy. Jego akcent był czysty, bez żadnego znaku obcokrajowości. - Jak się pan czuje?

Ciepły i miły głos. Podświadomość podpowiadała Wiktorowi, że to dobry człowiek.

- Dziękuję, dobrze. Chyba tylko dzięki panu. Gdybym zemdlał gdzieś na drodze, a nie pod drzwiami, raczej źle by się skończyło. Dziękuję.

Chłopak wstał, żeby nie okazać braku kultury wobec właściciela. Ucisk, który dopadł skronie był tak nagły i silny, że świat zawirował mu przed oczami.

- Spokojnie, niech pan nie wstaje. Proszę zostać na łóżku. Potrzebny panu odpoczynek. Ciało jest przemęczone.

Wiktor usiadł trzymając się za głowę. Mrowie pająków przebiegało po mózgu gryząc i wpuszczając jad.

- Widzę, że nie tknął pan ciasta ani herbaty. Spokojnie, nie są zatrute - uśmiechnął się jakby potrafił czytać w myślach. - Proszę zjeść. Potrzebuje pan energii.

Chłopakowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Burczenie w brzuchu było tak głośne, że mężczyzna na pewno je słyszał.

- Dawno nie miałem gości. Jak pan tu w ogóle trafił? Rzadko ktoś trafia w te strony. To kompletne odludzie.

- Nie uwierzy mi pan. Sam nie wiem, czy do końca w to wierzę.

Mężczyzna zamyślił się przez chwilę. Wiktor miał potrzebę opowiedzieć komuś o tym, co go spotkało. Wyrzucić z siebie duszącą niepewność. Poza tym niezwykle intrygowało go miejsce, w które trafił. Czy jest tu coś niezwykłego? Czy może to on ma objawy choroby psychicznej? Starszy człowiek był jedyną żywą duszą w okolicy, która mogła mu to i owo wyjaśnić.

- To może zróbmy tak - zaproponował mężczyzna. - Opowie mi pan o tym jak tu trafił, a ja postaram się rozwiać wszelkie wątpliwości. Co pan na to?

-              W porządku - zgodził się Wiktor po chwilowym namyśle. - Ale trochę to zajmie…

Chłopak przez długi czas opowiadał swoją historię. Tak zajął się relacjonowaniem zdarzeń, że zapomniał o nieprzyjemnym chrobotaniu pod czaszką.

-              I co pan o tym myśli? - zapytał, gdy historia dobiegła końca. - Że mi odbiło?

-              Nie uważam, że panu odbiło. To wszystko jest bardzo ciekawe. Szczerze mówiąc, brzmi znajomo. Widzi pan, krąży wiele historii o tych stronach. Mrocznych i tajemniczych. Mieszkam tu dość długo i co nieco widziałem, słyszałem, czasami czułem. Nie jest to zwykłe miejsce. - zamyślił się, ale już po chwili zmarszczone czoło ponownie się rozchmurzyło. - Ma pan szczęście, że wpadł na mój domek. Łatwo zabłądzić w tym lesie. Jest w nim pełno… dzikich zwierząt. Pewnie jedno z nich pana nastraszyło.

- Może i tak. Po prostu chyba po ciemku wszystko zdaje się gorsze.

Pokiwał tylko głową i spojrzał przez okno. Deszcz nadal uderzał w szyby. Burza trwała bardzo długo. Zupełnie jakby w tym miejscu taki był naturalny porządek rzeczy: ciemność, deszcz i błyskawice. Ile to już mogło trwać? Kiedy tak naprawdę zaczęła się noc? Czy po niej w ogóle nastanie dzień?

-              Wywiązał się pan z umowy - zaczął mężczyzna wyrywając Wiktora z czarnych macek myśli. - Teraz moja kolej.

Mężczyzna podszedł do drzwi, które Wiktor próbował wcześniej otworzyć. Nacisnął klamkę, a one bez problemu ustąpiły, jęcząc jedynie trochę zawiasami.

- Przyniosę z pokoju książkę, która opowiada o okolicy. Będzie tak łatwiej, bo pamięć już nie ta.

- W porządku. Ale moment! - zawołał chłopak, gdy gospodarz zniknął w pokoju.

- Tak? - wychylił szpakowatą głowę zza framugi i czekał.

- Wie pan która godzina? Mój zegarek stanął, o telefonie nawet nie wspomnę. Zupełnie straciłem poczucie czasu.

- Czasu? - uśmiechnął się. - Czas nie ma tu żadnego znaczenia.

Wiktor poderwał się gwałtownie. Na kolanach leżała książka grzbietem do góry, a jeden z trzech pokoi był otwarty.

 

***

Przestraszył się nie na żarty. Czy to był tylko niesamowicie realistyczny sen? A jeśli tak, to dlaczego drzwi były otwarte? Może zasnął chwilę po tym, jak gospodarz wszedł do pokoju? Głowa bolała go od natłoku pytań.

- Halo? - zawołał w stronę otwartego pomieszczenia. - Jest pan tam?

Odpowiedziała cisza. Wwiercająca się w uszy i penetrująca bębenki. Po plecach przebiegł mu zimny dreszcz niepokoju, lekki pocałunek śmierci.

Deszcz tarabanił o szyby i parapet, a głos lasu przebijał się do chatki. Szukał przejścia i lawirował między spoiwami domku. Wystarczyła najmniejsza szpara, by przebił się przez drewniane bale.

W Wiktorze narastała ochota na wyjrzenie przez okno. W jego wnętrzu toczyła się ciągła walka. Z jednej strony panicznie bał się tego, co może zobaczyć, ale z drugiej… z drugiej las był bardzo pociągający. Nienaturalny mrok, który się w nim rozchodził i otaczał go, a także był samym lasem, kusił swoimi sekretami Wiktora.

Chłopak w końcu podszedł do okna. Krople deszczu uderzały o drzewa i krzewy, ścieżka robiła się błotnista, księżyc gdzieniegdzie próbował przebić się przez mrok i… nic. Nie zobaczył nic strasznego. Żadne "coś z lasu", jeśli w ogóle istniało, nawet nie zbliżyło się do chatki. Wiktor natchniony małym sukcesem, otworzył drzwi wejściowe i wyszedł na ganek.

 Nieduży kawałek trawnika otaczającego chatkę, kończył się równo z niewysokim urwiskiem. Pod nim, na szarej plaży, tańczyły tumany piasku. Morskie fale biły o brzeg. Czy to było morze, czy ocean, nie miał pojęcia.

Pierwszy raz oglądał sztorm z tak bliska. Ciemne fale pochłaniały się nawzajem. Pioruny uderzały w spienioną taflę wody. Zdawać by się mogło, że gdzieś na horyzoncie formują się wiry. Brakowało jedynie trąb wodnych, które zmiotłyby wszystko wokół. Daleko, ledwo widoczna przez burzę, mgłę i rozszalałe fale, pobłyskiwała latarnia morska. Gdy morska bryza wystarczająco go orzeźwiła, Wiktor wrócił do środka.

 

***

Pokój tonął w ciemnościach. Z zewnątrz nie było żadnego pstryczka, więc pomacał ściany po wewnętrznej stronie. Wtedy rozbłysła żółta, mdła żarówka. Wzrok musiał się chwilę przyzwyczaić.

Pomieszczenie wyglądało na biuro połączone z biblioteczką. Na ścianach oparto masywne drewniane szafki z książkami o przeróżnej tematyce. Przy oknie natomiast stało biurko z regulowanym fotelem. Pokój wyglądał na nieużywany od jakiegoś czasu, bo wszędzie unosił się kurz. Wszystko było nim pokryte, a Wiktor zostawiał nawet odciski stóp na podłodze. Na biurku leżała masywna księga, otwarta na stronie 184. Starszy mężczyzna miał przynieść jakąś książkę. Czyżby to była ta? Ale gdzie w takim razie się podział? Księgę zatytułowano Legendy i dziwy Naszego Świata.

Jej lektura jednak w niczym Wiktorowi nie pomogła. Co prawda w niektórych momentach dreszcz przebiegł mu po karku, ale powoli uodparniał się na takie rzeczy. Mimo wszystko ciężko było racjonalnie wytłumaczyć dotychczasowe zdarzenia. Miał nadzieję, że po prostu jest chory, że to wszystko to cholernie realistyczny sen, z którego nie może się obudzić. Tego było za dużo. Potrzebował chwili oddechu. . Usiadł na łóżku i wrócił do czytania Frankensteina.

Poderwał się gwałtownie. Nie pamiętał, kiedy usnął. Książka leżała na kolanach grzbietem do góry. Obudziło go to dziwne uczucie, gdy podczas snu czujesz czyjąś obecność. Wiesz, że na ciebie patrzy.

Siedział przy stole. Pił kawę z białego kubka, dość mocną, bo jej zapach roznosił się po całym domu. Ubrany był tak samo, ale tym razem miał podwinięte rękawy. Ręce zdobiły wyblakłe tatuaże z czarnego tuszu. Na pierwszy rzut oka ciężko było stwierdzić, co przedstawiają.

- Jak się spało? - zapytał, jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby cały czas tu był.

- W porządku, dziękuję - odparł Wiktor niepewnie. - Gdzie pan był?

- Nie rozumiem - odpowiedział bez mrugnięcia okiem.

- Poszedł pan do pokoju po książkę i już nie wrócił. Gdy wstałem sprawdzić czy wszystko w porządku, już pana nie było.

-              Ma pan rację. Szukanie książki zajęło mi więcej czasu niż myślałem. Zupełnie zapomniałem, na którą półkę ją kiedyś upchnąłem. Spał pan, kiedy wróciłem.

Wiktor nie wiedział, jak to odbić. Mężczyzna mógł oczywiście kłamać. Ale biło też od niego jakieś dobro. Dziwne to było dla Wiktora uczucie. Wiedział doskonale, że coś jest nie tak, ale nie mógł odgadnąć co. Po głowie latały mu setki pomysłów, ale tak niespójnych, że oskarżanie o nie kogoś byłoby przegięciem. Szczególnie obcą osobę, o której się nic nie wie. W końcu z tej zlepionej masy myśli wyodrębniła się jedna. Mały szczegół.

- Przepraszam, ale coś mi nie gra. W pokoju było mnóstwo kurzu. Zostawiłem na podłodze ślady stóp. A gdzie są pana?

Pierwszy raz na twarzy mężczyzny zagościła ledwo widoczna zmiana. Nerwowy skurcz powieki. Trwał może sekundę, ale był tam. Dowód, że coś naprawdę jest nie tak.

- Rozumiem - odparł spokojnie gospodarz. - Niestety tak już jest z tym pokojem. To dobudówka, zrobiłem go zaledwie rok temu. Nie miałem czasu polakierować ścian i podłogi. Został w trochę surowym stanie. Ciągle się w nim pyli. Kurz widocznie zdążył przykryć moje ślady. Pełno go tam w powietrzu.

Kurwa - zaklął w myślach Wiktor. Nie kupował tego tłumaczenia. Robił się coraz bardziej nerwowy. Przede wszystkim chciał wrócić do domu. Przez całą podróż nie tęsknił za bardzo za rodzinnymi stronami, ale teraz dałby wszystko by zobaczyć znowu rodziców oraz położyć się we własnym łóżku. Nie podobało mu się to miejsce. Czuł się jak zamknięta lalka w zabawkowym domku albo postać w grze komputerowej. W dodatku utknął na terytorium obcego, starszego faceta. Niby nie wydawał się groźny, ale przecież wielu seryjnym morderców miało łagodne twarze.

- Przepraszam, że byłem wścibski - rzucił Wiktor, nagle bojąc się, że ten człowiek może mieć wobec niego złe zamiary.

- Panie Wiktorze, proszę nie przepraszać - mężczyzna machnął potężną dłonią. - Gdybym się znalazł w takiej sytuacji, pewnie zachowałbym się tak samo. Poza tym chyba pora, żebym się w końcu przedstawił. - wyciągnął dłoń w stronę Wiktora. - Edward Szadajski.

- Wiktor…

- Panie Wiktorze, muszę trochę odpocząć. Ale proszę czuć się jak u siebie.

Podszedł do wcześniej zamkniętych, drugich drzwi i klamka ustąpiła bez problemu. Zanim zniknął całkowicie w ciemności pokoju, Wiktorowi coś zaświtało.

- Panie Edwardzie!?

- Tak? - oparł dłoń o framugę i czekał.

- Skąd pan znał moje imię? Powiedział je pan zanim się przedstawiłem. Na pewno wcześniej się nie przedstawiłem.

Uczucie niepokoju i niepewności kiełkowały we wnętrzu Wiktora szybko jak magiczna fasola. Chyba niepotrzebnie w ogóle zapytał. Trzeba było udawać, że wszystko jest w porządku. Co, jeśli ten z pozoru łagodny facet zrobi mu krzywdę? Albo go uwięzi? Jak ma się stąd wydostać?

- Pana imię? - uśmiechnął się wzruszając ramionami. - Po prostu…

Wtedy obudził się siedząc na łóżku. Na kolanach leżała książka grzbietem do góry, a drugi z trzech pokoi był otwarty.

 

***

Wiktor przeczuwał, że oszalał. No bo jak inaczej to wyjaśnić? Nie wiedział jaki jest dzień, ile czasu przespał, gdzie jest i dlaczego ten cholerny deszcz… przestał padać? Nie słyszał już uderzeń kropel o szyby. Wyjrzał przez salonowe okno. Na zewnątrz świeciło słońce i było kompletnie sucho. Nie było nawet śladu po ulewie. Żadnego błota, brak wody ociekającej z drzew, szyby wydawały się nigdy nie skalane deszczowymi smugami. A za nim kolejny pokój do zbadania. Tylko po co? Skąd rosła w nim ta dziwna potrzeba wejścia do środka? Ale jeśli to wszystko sen, to co takiego może mu się stać. Może coś go przerazi i w końcu się wybudzi. Lecz ciągnęło go nie tylko tam. Bardzo chciał też pójść nad wodę.

 

***

Ludzie, którzy go znają pomyśleliby, że jest chory. Strach przed stalowymi ptakami nie był jedynym lękiem. Od kiedy za małolata podtopił się w jeziorze, szerokim łukiem omijał wodę. Przede wszystkim bał się otwartych zbiorników wodnych, które mają niezbadaną, czarną głębię.

Mimo to nie mógł się powstrzymać. Wyjrzał na zewnątrz, opierając się o framugę. Kwiaty w donicach były bardzo ładne; przeróżne gatunki, których nie znał nazw, o najpiękniejszych kolorach. Niektóre barwy wydawały mu się nowe. Nieznane. Ale z tyłu głowy wychylała się myśl, że gdzieś już je widział.

Stanął nad krawędzią urwiska. Zeskoczenie z pewnością skończyłoby się złamaniem nogi. Po chwili szukania Wiktor dojrzał wąską, okrężną, wydeptaną ścieżkę. Najpewniej przez pana Edwarda. Przecież nikogo innego tu nie było.

Zerknął w stronę lasu. W promieniach słońca nie wydawał się taki straszny. Oprócz tej bladej zieleni. Chory las - pomyślał. Nieco pewniejszy siebie udał się na plażę. Po przejściu kilku kroków poczuł na plecach czyjś wzrok. Przyspieszył i do końca drogi się nie obejrzał.

Morze było spokojne, lecz za dnia miało kolor zgniłej zieleni. Za plecami Wiktora piętrzył się klif, na którym stała chatka. Od dołu wydawał się wyższy. Spacerował po smutnym szarym piasku i próbował wymyślić jakiś sposób, żeby się obudzić. Bo przecież to nie mogło się dziać naprawdę. Czytał kiedyś o ludziach, którym wydawało się, że ich sen trwa kilka dni, a po przebudzeniu okazywało się, że spali jedynie dwie godziny. Może doświadczał właśnie czegoś podobnego?

Plaża zdawała się nie mieć końca. Mimo że szedł długo, na horyzoncie nie pojawiały się żadne nowe kształty. Zrezygnowany w końcu zawrócił. Wtedy słońce zaczęło się chować. Pomarańczowy blask zachodu lekko zmieniał kolor morza. Gdy doszedł pod klif, zapatrzył się na ten krajobraz. Był zupełnie inny niż wszystko co się działo. Ciepły, spokojny, dający nadzieję.

Gdy mrugnął była już noc, a księżyc świecił wysoko. Zrobiło mu się zimno, gęsia skórka przebiegła po całym ciele. Czas się nim bawił.

Przeklął na głos i zaczął wracać do chatki. Wtedy od strony morza coś usłyszał. Nie fale. Bulgotanie. Dzięki Bogu, że nie zdążył się odwrócić. Gdy chciał to zrobić, bulgot przerodził się w okropny dźwięk. Zarzynana świnia to przy tym miód dla uszu. Zamarł. Plusk wody, a następnie ciężkie uderzenia o ziemię. To coś szło na dwóch nogach. Rzucił się do ucieczki.

                Chciał wspiąć się po klifie, ale nie miał czego się złapać. Zsuwał się po wilgotnym piachu i ocierał o wystające kamyki. Wrócił na drogę, którą przyszedł, biegł nie oglądając się za siebie, a za nim uderzały ciężkie kroki, brzmiące jak ubijanie żelatyny. I ciągły ryk. To nie mógł być człowiek. Żaden nie byłby w stanie wydać takich odgłosów. Wiktor wpadł do domku i zabarykadował się od wewnątrz wszystkim czym się dało. Siedział przy drzwiach tak długo, dopóki nie był pewien, że to coś wraca do morskiej otchłani.

Tego było już zdecydowanie za dużo. Bóle głowy, brak poczucia czasu i rzeczywiste sny mógł jeszcze wytrzymać. Ale niekończąca się plaża i to coś wychodzące z wody? Nie, to zdecydowanie za dużo. Spakował plecak, żeby wynieść się stąd w cholerę jak najszybciej. I był już przy drzwiach. Ubrany i gotowy do wyjścia. Ale nie mógł. To nie miało sensu, przecież chciał uciec. Ale coś go blokowało, fizycznie powstrzymywało ciało. I mimo przerażenia ciągnęło do ciemnego pokoju w głębi.

 

***

Żarówka zasyczała mrugając kilka razy, zanim oświetliła pomieszczenie. Wiktor stał w brudnej, starej, zaniedbanej łazience wyłożonej płytkami, które kiedyś były białe. Teraz pokrywała je pleśń. Podszedł do umywalki udekorowanej w zwisające czarne strąki nieokreślonej mazi. Wisiało nad nią lustro odbijające jego pękniętą twarz. Widząc umywalkę w takim stanie, nie chciał nawet zerkać w stronę muszli klozetowej. Pochorowałby się pewnie na sam widok.

Podszedł do niedużej wanny. Wystawało z niej coś dziwnego. Nieregularny, powykręcany kształt. To były grzyby. Cała masa czarno-zielonych grzybów uformowała dziwny kształt, do złudzenia przypominający człowieka. Małe i duże, obrastające całą wannę muliste grzyby. Dotknął jednego scyzorykiem, a ten ugiął się jak gąbka po czym wrócił do poprzedniego stanu. Od samego patrzenia można było się porzygać. Wrócił do salonu, zamknął za sobą drzwi i otworzył okno.

Świeże, nocne powietrze uderzyło go przyjemnym powiewem. Od razu poczuł się lepiej. Zastanawiał się czy wszystko co widzi i co mu się "śni", nie zostało wywołane zatruciem pleśnią obrastającą łazienkę. No ale przecież ktoś go wpuścił do środka. W pociągu też jej raczej nie było.

Nagle zabulgotało mu w brzuchu. Po chwili dostał tak silnych mdłości, że prawie zwymiotował na okno. Podbiegł do prowizorycznej barykady i zaczął ją rozgarniać zapominając o stworze czającym się w wodzie. A może było mu już wszystko jedno? Dusił się, coś utkwiło mu w gardle. Wytoczył się na zewnątrz i chwiejąc upadł na kolana. Rzygał czarną mazią na trawnik. Gdy skończył, czuł się jednocześnie brudny i pusty. Ocierał pot skapujący z czoła, a z czarnych rzygowin formowała się mała bryła o nieregularnych kształtach, która po tym jak wyrosły jej czarne, powykręcane pajęcze odnóża, dotarła do urwiska, by bez pośpiechu zejść na dół. Patrzył załzawionymi oczami jak ten mały punkcik kieruje się w stronę morza, po czym zostaje zabrany przez łuskowatą łapę z pazurami wyskakującą z wody, łudząco przypominającą ludzką. Świat zawirował i upadł twarzą w czarną breję.

 

***

Obudził się siedząc na łóżku. Na kolanach leżała książka grzbietem do góry, a przy stole siedział pan Edward. Przed nim leżał stos kartek.

- Co to było!? - wyrzucił z siebie Wiktor.

- O czym pan mówi?

- O czym mówię!? - stanął na trzęsących się nogach. - Mówię o tym czymś co wylazło z wody! O tym czymś co wylazło ze mnie! O tej pieprzonej łazience porośniętej grzybem!

- Panie Wiktorze…

- W tej chwili masz mi wszystko powiedzieć! Gdzie jestem, co tu robię, czego chcesz ode mnie?! I kim ty…

- Ćśśś - uciszył go przykładając palec do swoich ust. Połyskujące, turkusowe oczy mężczyzny były przepełnione strachem.

- Niech pan usiądzie przy stole i nic nie mówi, błagam.

Wiktor był zbyt zdezorientowany, by zaprotestować. Pan Edward podszedł na palcach do drzwi i przekręcił zamek. Pozamykał okna i zaciągnął rolety wraz z zasłonami. Potem usiadł przy stole i jeszcze raz przyłożył palec do ust. Wiktor chciał szeptem zapytać co się dzieje, lecz wtedy to usłyszał. Bardzo głośny trzepot skrzydeł. To coś musiało być ogromnym ptakiem, większym niż znane mu gatunki. Coś, czego skrzydła podczas lotu tworzyły mały huragan. Po chwili usłyszeli głuche uderzenie, dochodzące z okolicy drzwi wejściowych. Klamka powoli się poruszała.

Wiktorowi zaschło w gardle, czoło zrosiły krople potu. Pan Edward powoli kreślił coś ołówkiem na kartce. Przesunął ją do Wiktora, a napis brzmiał: "Musimy być cicho. Wtedy odejdzie". Nie trzeba mu było powtarzać.

Obaj wodzili wzrokiem za odgłosami kroków. Postać stanęła przed jednym oknem. Wiktor miał wrażenie, że serce przestało mu bić. Przez rolety przebijał bezkształtny cień, zarys nieregularnej sylwetki. Zatrzymywał się przy każdym oknie, poruszał głową i nasłuchiwał.

Czas poruszał się jeszcze wolniej niż dotychczas. Pan Edward był blady, wyglądał jakby miał zejść na zawał. Bał się, prawdopodobnie bardziej niż Wiktor. Postać zrobiła kółko wokół domu i znów stanęła przed drzwiami. Przez szpary przebijał się jej chrapliwy, niezadowolony oddech. Nagle ścianami wstrząsnął mocny huk wiatru. Odleciał.

Siedzieli w ciszy jeszcze przez kilka minut. Wiktor, gdy już trochę się otrząsnął zauważył, że pan Edward jest ubrany w podkoszulek. Zdecydowana większość jego wyblakłych tatuaży dotyczyła tematyki religijnej, a konkretnie narodzin i życia Jezusa. Podobizny Matki Boskiej z dzieciątkiem, Jezus jako mały chłopiec, potem dorosły mężczyzna, droga krzyżowa, a to wszystko tylko na dwóch rękawach. Część zachodziła nawet na szyję.

- Jest pan wierzący? - Wiktor przełamał przygniatającą ich do podłogi ciszę.

- Nie - uśmiechnął się smutno. - Już nie.

- A te tatuaże?

- To tylko blizny przeszłości. Przypominają mi jak wiele popełniłem błędów. Jak straciłem coś, co było dla mnie najważniejsze. Są świadectwem mojego upadku.

Wiktor zaczął się niepokoić, bo w tonie wypowiedzi zaczął dostrzegać mały fanatyzm. Brakowało tylko tego, żeby jego gospodarz okazał się jakimś kultystą, który chce złożyć go w ofierze.

- Utraciłem wiarę dawno temu. Nie było pana jeszcze wtedy na świecie.

Opowieść trwała długo, jednak zawierała masę ogólników. Mężczyzna podczas historii czasem się śmiał, czasami płakał lub zawieszał się i patrzył pustymi, jaskrawymi oczami przed siebie. Potem Wiktor zadał pytanie, które kołatało się w jego głowie od dawna.

- Panie Edwardzie, gdzie ja jestem?

- Nie mogę powiedzieć - uśmiechnął się blado. - Przynajmniej nie teraz. Ja sam często nie wiem, jak to działa. Chociaż powinienem. Odpowiedź czeka na pana w tym pokoju - powiedział wskazując palcem na ostatnie pomieszczenie.

Zawiasy zaskrzypiały, a drzwi powoli otworzyły się na oścież, odkrywając czarne wnętrze.

- Proszę się nie spieszyć. Ma pan jeszcze trochę czasu.

Wtedy obudził się siedząc na łóżku. Na kolanach leżała książka grzbietem do góry, a trzeci pokój był otwarty.

 

***

Wiktor ciągle był zamroczony. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia. Pustym wzrokiem lustrował otaczające go ściany tajemniczej chatki, położonej gdzieś na końcu znanego mu świata. Trwałby w tej chwili pewnie bardzo długo, gdyby nie pukanie do drzwi.

Nie był w stanie podnieść się z łóżka. Im dłużej wsłuchiwał się w ten dźwięk, tym silniejsze odnosił wrażenie, że jest nienaturalny. Nigdy w życiu nie słyszał takiego pukania. Jak gdyby osoba po drugiej stronie ściskała w dłoni zmoczoną gąbkę.

Zebrał w sobie resztki odwagi i ześlizgnął na ziemię. Powoli podszedł do drzwi. Próbował zobaczyć coś przez szybę, ale ten ktoś był zbyt blisko wejścia. Przez głowę przebiegały mu setki myśli, nie był jednak w stanie żadnej z nich złapać i przytrzymać na dłużej. Wszystkie wyślizgiwały mu się z palców pokrytych czarną ropą. Pukanie robiło się coraz głośniejsze i bardziej natarczywe. Wiktor wyjął z kieszeni składany nóż i szybkim ruchem otworzył drzwi.

Postać, wysoka na prawie dwa metry, wpatrywała się w niego pustymi oczami. Naprawdę pustymi. Nie składały się z białek, tęczówek i źrenic. Stworzono je z czarnej pustki. Czerń dosłownie wylewała się z nich i spływała na ziemię, po czym rozchodziła przeganiana wiatrem. Wiktor chciał krzyczeć, uciekać, zatrzasnąć drzwi, schować się gdzieś, gdziekolwiek, ale strach odebrał mu rozum, a nogi wrosły pod ziemię.

Gdy minął pierwszy szok, korbka w głowie Wiktora z powrotem zaczęła się kręcić. Powoli, z każdą kolejną, szaloną sekundą, przerażenie ustępowało zdziwieniu. Tak jakby wiedział kto to jest.

Krople nadal z niego skapywały. Czarne i nagie ciało przecinało wiele białych żył. W pewnych momentach, gdy księżyca nie zasłaniały chmury, widać było prześwitujące wnętrzności. I przez jedną, jedyną sekundę, Wiktorowi zdawało się, że zobaczył tam skaczącą czarną kulkę o pajęczych odnóżach.

Patrzyli tak na siebie przez dłuższą chwilę w ciszy. Gość odezwał się pierwszy, ukazując rzędy ostrych, żółtych zębów. I mimo że nie był to żaden z ludzkich języków, Wiktor zrozumiał wszystko.

-              Chodź ze mną. Czas iść do domu.

I Wiktor poszedł.

 

***

Zbliżali się do plaży wydeptaną ścieżką. Postać wydawała się bardziej ludzka z każdym krokiem. Krzywe, chude nogi zakończone błoniastymi stopami ze szponami, były podobne do równie chudych rąk. Zatrzymała się blisko brzegu i spojrzała na szumiącą wodę. Wiktor poszedł za jej przykładem. Po chwili z morza wyłoniła się kolejna istota. Potem druga, dziesiąta, dwudziesta aż były ich setki, może tysiące. Multum par czarnych oczu patrzyło się na Wiktora i pożerało mu duszę, jeżeli taka w ogóle istnieje.

-              Chodź z nami. Do domu. Czekamy na Ciebie - rzekła postać.

Jak na zawołanie, pozostałe stwory stojące po kolana w wodzie, wspólnie zawyły rzewną melodię.

Wyciągnął do Wiktora dłoń. Dlaczego wydawał się taki znajomy? Chłopak złapał go za rękę i wyczuł znane mu na pamięć odciski i małe blizny. Razem weszli do wody. Zagłębiali się powoli, aż przykryła ich całych. Wiktor wcześniej nabrał powietrza do płuc, lecz gdy byli pod taflą wody, usłyszał w głowie słowa, żeby je wypuścił. Że nic mu nie będzie. Posłuchał.

Wtedy się utopił.

 

***

Gdy się obudził, cały mokry od potu, a może i słonej wody, bał się nawet ruszyć i wydać jakikolwiek dźwięk. Wtedy cichutko zapłakał.

 

***

Leżał na ziemi użalając się nad sobą. Musiał się wydostać. Ale jak? Mógłby spróbować sam przedrzeć się przez las w stronę torów. Ale nawet gdyby tego spróbował, to ile by czekał na pociąg? I czy w ogóle jakiś by przyjechał? Z drugiej strony iść plażą, która zdaje się nie mieć końca? Nie pozostało mu nic innego, jak zbadać ostatnie pomieszczenie i liczyć, że znajdzie tam rozwiązanie.

Potężny żyrandol rozświetlił pokój. Był ogromny, wydawał się większy od samej chatki. Żaden element wystroju do siebie nie pasował. Jak gdyby każdy pochodził z innej epoki. Wzdłuż ścian ustawiono półki zapełnione starymi woluminami. Na środku stał okrągły, kamienny stół wysłużony przez czas, a za nim nie wiadomo jak, rosło potężne drzewo oliwne.

Po drugiej stronie pokoju otworzyły się drzwi. Zaczęli wchodzić ludzie w długich, różnokolorowych szatach. Mieli ciemną karnację, jak mieszkańcy Środkowego-Wschodu. Tych kilkanaście osób zupełnie nie zwracało uwagi na Wiktora. Usiedli na swoich miejscach przy stole.

Rozmowę rozpoczął uśmiechnięty mężczyzna. Kobieta o łagodnej twarzy trzymała go delikatnie za rękę. Wszyscy pochylili się, żeby lepiej słyszeć. Wiktor jednak nic nie słyszał, mimo że stał bardzo blisko. Zupełnie jak niemy film na żywo.

Reszta zadziała się bardzo szybko. Przez drzwi wbiegli żołnierze uzbrojeni w miecze i tarcze. Wszyscy poderwali się na nogi, oprócz mężczyzny, który wcześniej przemawiał. Przywitał ich spokojem i poddał się bez krzty oporu. Nie pozwolili mu jednak iść o własnych siłach. Uderzyli go w głowę i ciągnęli kolanami po ziemi. Nikt nie protestował. Tylko ta biedna kobieta płakała łzami wielkości grochu.

Wystarczyło mrugnięcie, a całe otoczenie się zmieniło. Wiktor znalazł się we wnętrzu zimnej groty. Na środku stał kamienny fotel z wystającymi na całej powierzchni szpikulcami. Naprzeciwko wisiał obraz w złotej ramie; Leonardo da Vinci "Ostatnia wieczerza".

 

***

Podszedł niepostrzeżenie i położył masywną dłoń na jego ramieniu. Obaj wpatrywali się w dzieło włoskiego mistrza. Przez dłuższą chwilę, żaden się nie odezwał. Mężczyzna nie mógł znaleźć słów, które dałyby radę wyrazić jego przygnębienie. Gęste łzy ciekły z turkusowych oczu, mieniły się w nich drobinki złota. Z ciężkim sapnięciem zdjął koszulkę i usiadł na kolczastym fotelu. Grymas bólu nie był spowodowany przez głęboko wbite, grube igły. Ból był wewnętrzny, dawny, niewygojony. Z ran nie ciekła krew, a półprzezroczysta, srebrna ciecz. Rozświetlała miejsca, na które skapywała.

-              Jak umarłem? - zapytał Wiktor.

-              Czy to ważne? - pan Edward wzruszył ramionami, powodując mocniejsze krwawienie. - To ważne jak, kiedy, po co, dlaczego? Jakie to ma znaczenie, gdy i tak już cię nie ma?

-              Dla mnie ma. Chociażby po to… po to żebym mógł pójść dalej.

-              A kto cię tu trzyma? Ktoś cię zmusza?

-              Tak! Przecież próbowałem i nic to nie dało. Ta zasrana plaża nie ma końca.

-              Wszystko ma swój koniec. Ta plaża, życie, śmierć, nawet ja. Ale tak, nie mogłeś, bo było jeszcze za wcześnie. Czas biegnie tu trochę inaczej.

-              A to "tu", to co właściwie jest?

-              Korytarz.

-              Co? Jaki znowu korytarz? - Wiktor złapał się za głowę, znowu bliski płaczu.

-              Tak, umarłeś. Twoje funkcje życiowe właśnie zniknęły. Lekarze zaraz podejmą próbę reanimacji. Nie jest powiedziane, że im się nie powiedzie, ale to już zależy od ciebie. Chodź, pokażę Ci.

Edward wstał powoli. Rany natychmiast zaczęły się zamykać. Założył koszulkę, oparł rękę na ramieniu Wiktora i powoli wyszli z trzeciego pokoju, skrywającego tajemnice istnienia. Stanęli na ganku, gdzie czuć było zapach kwiatów, leśnych igieł oraz trupów w wodzie.

- To czyściec? - spróbował Wiktor.

- Nie - uśmiechnął się delikatnie. - Czyściec wymyślili ludzie. Zresztą jak większość, byleby zasiać strach.

-              Nie żebym ich popierał, ale jak na razie widziałem tu same złe rzeczy.

-              Tak, tylko że to nie ja stwarzam zagrożenia. Tyle czasu, a ja nadal nie rozumiem, dlaczego ludzie zawsze przywołują koszmary.

-              Więc co to za miejsce?

-              Korytarz.

-              Nadal nie rozumiem - Wiktor westchnął zrezygnowany.

-              Gdy człowiek umiera, wbrew przeważającego postrzeganiu Ziemian, nie trafia od razu do Nieba, Piekła, a tym bardziej do Czyśćca.

-              Niebo i Piekło też nie istnieją?

-              Istnieją życia po życiu, ale nie takie jak sobie wyobrażacie i o jakich marzycie. Są różne kręgi i poziomy percepcji. Rozumiesz o czym mówię?

-              Nie do końca…

-              Coś jak…, jak… - powtarzał pstrykając palcami. - …wiem! Jak piętra w bloku, zaczynając od piwnicy, a kończąc na strychu. Na każdym z tych poziomów funkcjonują istoty po śmierci. Niektóre mają ambicję, by wspinać się jak najwyżej, a niektóre spadają kończąc tam, gdzie zaczęły albo jeszcze niżej. Ci, którzy za życia bardziej cenili samych siebie i rzeczy materialne, po śmierci są bardzo zagubieni. Zaczynają od "piwnicy". Tam… tam jest bardzo ciemno. Są tam tylko smutne istoty, które nie chciały zaakceptować nowej rzeczywistości. A na górze… cóż, być może sam się kiedyś dowiesz. W każdym razie świadomość człowieka po śmierci przenosi się do Korytarza. U każdego jest inaczej. U ciebie akurat pojawiła się plaża, morze i ta chatka. Tak samo ja. Wyglądam tak, jak ty mnie widzisz, ale każdy postrzega mnie inaczej. I to nie tak, że sam zmieniam kształt. Wasze mózgi odbierają mnie tak, jak im to najbardziej odpowiada. Słyszałeś może o ludziach, którzy podczas śmierci klinicznej twierdzili, że byli w tunelu, na końcu którego widzieli białe światło?

- Oczywiście. Mówią, że to tunel do Nieba.

- Mylą się. Światło, które widzą, jest wynikiem związków chemicznych utrzymujących ich przy życiu. Gdy umierasz nie ma światła. Pochłania Cię ciemność.

- A co ze mną? Wtedy w pociągu... co prawda widziałem ciemność, ale porywały mnie dziwne, kolorowe wiatry.

- Dlatego tu jestem. Zdarza się, że niektórzy ludzie się wymykają. Większość nieświadomie. Daje im to szansę na powrót. Inaczej od razu wszedłbyś do wody.

Wiktor spojrzał na ciemne fale. Wszędzie stały w niej po kolana stwory. Wpatrywały się w nich czarnymi oczami.

-              Oni nie potrafili sobie pomóc. Nie umieli pogodzić się ze śmiercią, więc zamiast przejść na drugą stronę lub prościej mówiąc zamieszkać na pierwszym piętrze budynku, woleli zostać tutaj. To ich zmieniło.

-              Dlaczego pan jest tutaj? Nie powinien pan być, no nie wiem, na samej górze?

-              Może i tak, ale zostawiłem takich co sobie z tym poradzą. Poza tym jestem bardziej potrzebny tutaj. Zrozumiałem, że niektórzy powinni dostawać szansę. W końcu trafiają tu przez mój wadliwy plan.

Wiktor opuścił głowę i analizował pytanie, które bał się zadać. Ale chyba nie bez powodu Pan Edward opowiedział mu te wszystkie rzeczy.

-              Umarł wtedy, prawda? Na krzyżu?

-              Tak - załamał mu się głos. - Nie przemyślałem tego. A chciałem tylko, żeby miał dobre życie. Żeby się uczył i mógł uczyć innych. Ale jak zwykle, ludzie okazali się najgorszymi potworami.

-              Nie mógł go pan ożywić?

-              Nie mogę przywrócić do życia energii. Żył nie tylko dzięki mojej mocy i ludzkiemu ciału, ale też dzięki sile zbiorowej podświadomości. Próbowałem obudzić wiarę w niego na nowo i stworzyłem iluzję, pokazującą, że zmartwychwstał. Ale to było za mało. Mogłem napisać go od nowa. Ale wtedy to już nie byłby on. Najgorsze, że my po śmierci nigdzie nie trafiamy, a po prostu znikamy. Zostało po nim tylko zeschnięte ciało, a cała światłość bezpowrotnie zgasła. Gdyby nie to, chętnie bym odpoczął. Wiedziałbym, że czeka mnie nasze spotkanie. Ale teraz wolę to odwlekać i żyć wspomnieniami. Ufał mi i kochał bezwarunkowo. A ja go zawiodłem, posłałem na śmierć. Za to powinienem pokutować do Końca.

-              Co mogę zrobić, żeby jakoś pomóc?

-              Mi? - uśmiechnął się. - To ja jestem tutaj, żeby ci pomóc. Masz szansę wrócić do żywych.

-              Jak? Co mam zrobić?

-              Spójrz na latarnię morską. Musisz do niej dotrzeć i wdrapać się na górę. Tam już zorientujesz się, co trzeba zrobić.

-              Ale jak? Przecież jest na środku morza.

-              Dasz sobie radę. Poza tym, czy to morze czy pustynia? Może ani jedno, ani drugie? Ja nie mogę pójść za daleko. Jak się domyśliłeś, nie wszystkim podoba się to. co tu robię. W tym miejscu jestem w miarę bezpieczny. Inaczej po mnie przyjdą, a nie mam już tyle woli, by wciąż stawiać opór.

Wiktor podziękował Edwardowi. Nie wiedział, czy to wypada, ale objął go na pożegnanie. Mężczyzna zniknął, a Wiktor trzymał hulający wiatr.

 

***

Jedyna ścieżka urywała się przy brzegu. Nie było widocznej innej drogi. Wiktor zamknął oczy i skupił całą siłę woli, na znalezieniu rozwiązania. I wtedy znowu pojawił się on. Wyłonił z wody i stanął przed chłopakiem.

-              Chodź ze mną. Czas iść do domu.

-              Nie. To nie mój dom, wiesz o tym. Mój jest gdzie indziej.

Wyciągnął dłoń pokrytą łuskami i dotknął włosów Wiktora.

-              Tęsknię…

Po tych słowach położył się brzuchem na wodzie. Za jego przykładem poszli pozostali. Stworzyli tym sposobem most do latarni.

Wiktor szedł ostrożnie po śliskich ciałach, ale jego ciężar nawet nimi nie zachwiał. Zeskoczył z ostatniej istoty na stalowy podest latarni morskiej. Otworzył zardzewiałe, obrośnięte glonami drzwi i wszedł do środka.

Gdy dotarł na samą górę, spojrzał w kierunku plaży. Postać z którą rozmawiał, wpatrywała się w niego swoimi ciemnymi oczami. Nawet stąd czuł wylewającą się z nich czerń.

Czekał, nie za bardzo wiedząc na co. Może było już za późno? Może nic się nie dało więcej zrobić? Może to jednak tylko sen?

Zwiesił głowę, wychylił się przez barierkę, a łza, która pociekła mu z bezsilności poleciała w dół. Gdy uderzyła o taflę wody, latarnia lekko zadrżała, a na morzu zaczął tworzyć się wir wodny. Jednocześnie niebo pojaśniało i coś, co wyglądało jak drugie słońce niebezpiecznie się przybliżało, rozrywając przy tym niestabilną warstwę tej dziwnej rzeczywistości. Niebo rwało się jak pocięte płachty tkaniny.

Spojrzał ostatni raz w stronę plaży. Istota zrzuciła swoją rybią skórę i wyglądała teraz tak jak kiedyś, tak jak go zapamiętał. Nawet z tak daleka zobaczył, jak poprawia z delikatnym uśmiechem okulary, a potem zmienia się w srebrny pył, po czym rozpływa się w powietrzu. Tak jakby go nigdy tutaj nie było. Chłopak nie myślał już więcej.

Skoczył.

 

***

Wiktor poderwał się gwałtownie. Nie pamiętał, kiedy zasnął. Miał jakiś dziwny sen, ale jakakolwiek pamięć o nim ulotniła się, gdy tylko otworzył oczy. Otaczały go chorobliwie zielone ściany, słyszał przyśpieszone bicie swojego serca oraz cichy, pikający dźwięk. Obudziło go to dziwne uczucie, gdy podczas snu czujesz czyjąś obecność.

Wiesz, że na ciebie patrzy.

KONIEC

 

Od redakcji: 
Dla publikowanych w naszym miesięczniku utworów literackich stosujemy bardziej rygorystyczną licencję Creative Commons: BEZ UTWORÓW ZALEŻNYCH.
Wynika to z konieczności zablokowania możliwości wykorzystania publikowanego utworu w formie plagiatu (co niestety bardzo często się zdarza, szczególnie w internetowych grupach literackich).


 


Ilustracja została wygenerowana przez AI za pomocą sieciowej aplikacji: https://designer.microsoft.com/image-creator