Kiedy wróciłem do domu, moja matka płakała. Jej donośny szloch usłyszałem już na progu domu. Ojciec skomentował to jedynie machnięciem ręką. Otumaniony przez długi pobyt w szpitalu nie mogłem przyzwyczaić się do zastanej sytuacji. Niezdarnie wszedłem do przedpokoju, czując, jak poczucie zagubienia wzmaga się we mnie z każdym krokiem. Niby byłem w miejscu dobrze mi znanym, w którym dorastałem, kształtowałem swój charakter, żeby w końcu je opuścić i zacząć "dorosłe życie". Teraz wracałem, pokonany przez nieprzychylność losu. Załamany znów pojawiłem się w rodzinnym gnieździe. Matka wyszła mi na spotkanie. Twarz miała opuchniętą od płaczu, a oczy przekrwione. Zatrzymałem się w połowie drogi, rozważając, czy nie lepiej byłoby uciec. To była moja ostatnia szansa żeby uchronić się, nie tyle przed matczyną nadopiekuńczością, co przed niekończącymi się próbami pocieszenia, które miały pomóc jej samej. Matka była zawiedziona - jej "najdoskonalsze dzieło", jak zwykła o mnie mawiać, został okaleczony. Miałem wrażenie, że widzi we mnie ulubioną figurkę z porcelany, którą eksponowała na półce dopóki ta nie spadła i w wyniku upadku straciła głowę. Nie dało się jej naprawić. Podobnie było ze mną. Synem z amputowaną prawą dłonią nie można się już chwalić. Widziałem, że matka nie może zrozumieć, dlaczego taka tragedia dotknęła właśnie ją. Nie zdziwiłbym się, gdyby żałowała, że nie jestem tylko zepsutą figurką, którą można w każdej chwili wyrzucić, jeśli tylko zaburzałaby estetykę pozostałej, nienaruszonej kolekcji.

 Moje zawahanie matka odczytała jako próbę naśladownictwa dramatycznej sceny powrotu syna marnotrawnego. Najwidoczniej poczuła się w obowiązku odegrać rolę rodzica kochającego swoje nieidealne dziecko bezgraniczną miłością, dlatego podeszła do mnie, starając się, aby jej wzrok nie padł na mój prawy kikut. Zrównawszy się ze mną, przygarnęła moją głowę do piersi w czułym uścisku. Matka była sporo niższa ode mnie, dlatego ten dramatyczny akt matczynego uczucia prawie złamał mi kark. Na całe szczęście zdołałem upaść na kolana, zanim do tego doszło. Matka pocałowała mnie w czoło, dumna z poziomu tragizmu, jaki udało nam się osiągnąć.

- Tak mi przykro - powtarzała głosem pełnym bólu.

- Mi też - odpowiedziałem w końcu, kiedy po trzynastej z kolei takiej deklaracji, zdecydowałem się wyrwać z jej uścisku.

Ojciec, jako niemy świadek tej żałosnej sceny, stał przy drzwiach wejściowych z kluczykami do samochodu w ręce. Najprawdopodobniej uznał, że pozostanie w stanie gotowości, gdyby trzeba było mi pomóc w ucieczce do własnego mieszkania. Wciąż rozważałem tę opcję, podczas gdy matka opanowywała szloch. Wstrząsana pojedynczymi spazmami zaprosiła mnie do kuchni. Mrugnąłem do ojca i wskazałem głową za idącą do kuchni matką, dając mu do zrozumienia, że nie łatwo mnie wyprowadzić z równowagi, kiedy mam w perspektywie dwudaniowy obiad. Zrozumiał mnie. Zdjął kurtkę, schował kluczyki do kieszeni i poszedł za mną.

 Obiad zjedliśmy w milczeniu, przerywanym co pewien czas głośnym wzdychaniem matki. Dzielnie ignorowałem jej pełen cierpienia wzrok, skupiony na kikucie mojej prawej dłoni. Zbyt wcześnie pogratulowałem sobie nadzwyczajnego opanowania. Matka, odłożywszy z brzękiem sztućce na talerz, odkaszlnęła głośno, żeby zwrócić na siebie uwagę.

- Synu, - powiedziała uroczystym tonem - umówiłam cię na spotkanie z medium.

- Co?! - wykrzyknąłem, a pogryzione ziemniaki z moich ust trafiły prosto na obrus i ułożyły się w coś na kształt konstelacji Oriona. Ojciec wstał od stołu, dając tym samym znak swojej rezygnacji z udziału w rozmowie.

- Umówiłam cię na dzisiaj - ciągnęła dalej matka - Zaraz tu będzie. Powinieneś pospieszyć się z jedzeniem obiadu.

- Nie chcę się z nikim spotykać! Poza tym, dlaczego akurat medium? Po co?

- Żebyś nawiązał kontakt ze swoją ręką - wyjaśniła spokojnie matka.

Nie wierzyłem w to, w czym przyszło mi uczestniczyć. Wiedziałem, że matka mówi poważnie i cała ta absurdalna sytuacja nie jest nieudolną próbą zażartowania sobie ze mnie.

- Dobrze rozumiem? Mam nawiązać kontakt z amputowaną dłonią?

- Tak - pokiwała energicznie głową matka

- i co takiego miałaby mi powiedzieć?

- Że …

Wyjaśnienie matki przerwał upiorny dźwięk polifonicznego dzwonka, mającego chyba przypominać brzmieniem organy. Odwróciłem głowę w stronę przedpokoju, skąd dochodziła nieprzyjemna ścieżki dźwiękowa. W progu stał mężczyzna przed trzydziestką. Był dosyć wysoki, ubrany w długą, żółtą koszulę w czerwone maki, sięgającą mu przed kolana. Nogawki czarnych, obcisłych spodni wpuścił w zielone, ocieplone sztucznym futerkiem trampki. Jeden z butów był ubrudzony brokatowym klejem. Mimo mroźnej zimy panującej od dobrych dwóch miesięcy, mężczyzna nosił okulary przeciwsłoneczne.

- Przepraszam za te organy - powiedział, machając do nas telefonem komórkowym - Za każdym razem lubię mieć dobre wejście, ale tym razem włączyłem dzwonek zbyt wcześnie. Czy możemy to powtórzyć?

- Jak pan tu wszedł? - zapytałem, ignorując jego prośbę.

- To magia - wyjaśniła z dumą matka, a mężczyzna przytaknął. Niezwykłą odpowiedź podważył mój ojciec, który krzyknął z pokoju obok:

- Przecież kazałaś mu zaczekać w salonie!

Matka zaczerwieniła się, podczas gdy osobliwy gość pozostał niewzruszony.

- Nie jest ważne, skąd przychodzisz, ale dokąd zmierzasz.

Nie zdecydowałem się na skomentowanie tej złotej myśli. Brak reakcji z mojej strony nie zniechęcił go i mówił dalej:

- Skoro nie powtórzymy mojego wielkiego wejścia, jak rozumiem, przejdźmy do sedna sprawy. Nazywam się Światły Wit. Pomogę ci w nawiązaniu kontaktu z twoją dłonią.

- Nie pamiętam, żebyśmy przeszli na "ty", ale niech będzie. Nie rozumiem jednak, po co miałbym rozmawiać z moją amputowaną dłonią? - zapytałem, zastanawiając się, czy obecna sytuacja nie jest tylko moim urojeniem.

- Ona musi ci wybaczyć, żeby jej widmo nie błąkało się po świecie - odpowiedział spokojnie Światły Wit.

Zdecydowanie to, co się działo było efektem ubocznym leków, które przyjmowałem. Wziąłem widelec moją jedyną dłonią i dźgnąłem się nim lekko w udo. Chciałem w ten sposób sprawdzić, czy nie śnię. Poczułem ból. Matka pisnęła, ojciec dalej ignorował całe zajście przy kuchennym stole, a Światły Wit zacmokał, kręcąc głową:

- Ona już się na tobie mści! Musimy działać szybko.

Powiedziawszy to, medium usiadł przy stole i położył na nim kolorowy, płócienny worek, na który wcześniej nie zwróciłem uwagi. Wyciągnął z niego woreczek foliowy z osobliwą zawartością - odciętymi rękami lalek Barbie. Wybrał jedną z nich i zanurzył w porcji buraczków na moim talerzu. Patrzyłem osłupiały na tę absurdalną sceną, nie będąc w stanie zaprotestować nawet jednym słowem. Matka zdawała się być zachwycona i śledziła każdy ruch Światłego Wita z wielkim zainteresowaniem.

- Mówi do mnie! - krzyknął - Twoja ręka! Nawiązała ze mną kontakt!

Matka złapała mnie kurczowo za jedyną dłoń.

- No i co takiego ci przekazała? - spytałem z wyraźną nutą kpiny w głosie.

- Musisz iść za mną

Przez ciekawość nie byłem w stanie przeciwstawić się Światłemu Witowi, dlatego posłusznie poszedłem za nim do przedpokoju. Założenie butów i kurtki trochę mi zajęło, ponieważ uparłem się zrobić to bez niczyjej pomocy. Medium czekał już na mnie przed domem, ubrany w długą, puchową kurtkę koloru pomarańczy. Kiedy do niego dołączyłem, nie odezwał się do mnie, tylko od razu poprowadził do swojego samochodu. Spodziewałem się zobaczyć garbusa koloru limonki, ale takim Światły Wit nie jeździł. Zaprowadził mnie do czarnego Forda Focusa III. Wsiedliśmy do środka. Wit nie uruchomił silnika. Usiadł ciałem skierowanym w moją stronę, obrzucając mnie pełnym współczucia spojrzeniem.

- Możesz teraz mówić. Wyżalić. Twoja matka mi mówiła o... twojej decyzji. Martwi się, że to zrobisz.

- Co zrobię? - zapytałem, nie mogąc zrozumieć, o czym on mówi.

Wit westchnął głęboko.

- Twoja matka powiedziała, że psychicznie nie dajesz rady po amputacji i rozważasz samobójstwo

Najpierw opanował nie gniew. Miałem ochotę tłuc pięścią w szybę i krzyczeć, ale opanowałem się i po chwili ta sytuacja wydała mi się tak niemożliwa, że aż śmieszna. Parsknąłem śmiechem, na co Wit tylko spoważniał, odczytując moje zachowanie jako formę szaleństwa.

- Moja matka - powiedziałem, kiedy udało mi się uspokoić - jest królową dramatu. To ona ma problem z moim brakiem dłoni. Nie mam żadnej depresji. No, może nie teraz. Dopiero co wyszedłem ze szpitala, więc nie miałem okazji poczuć, jak ciężkie będą dla mnie niektóre codzienne czynności... ale zdaję sobie sprawę, że nic już nie mogę zrobić. Stało się. Nie chcę popełnić samobójstwa. To tylko jedna dłoń, co pozwala mi być w miarę samodzielnym i nie stanowić obciążenia dla nikogo. Moja matka tego nie rozumie.

 Wit nie wydawał się uspokojony tym, co usłyszał. Pobladł i patrzył na mnie tak, jakbym właśnie rozdeptał jego ukochaną zabawkę.

- Więc, nie chcesz się zabić? Nie masz depresji? Nie potrzebujesz rozmowy ze swoją ręką?

- Nie - odpowiedziałem, a Wit, zdjąwszy okulary, zaczął płakać, uderzając co pewien czas głową w kierownicę.

- Dlaczego mi to robisz? - zapytał żałosnym głosem - Dlaczego?

 Nie odpowiedziałem od razu, zastanawiając się, czy pytanie jest skierowane do mnie, czy do jakiejś siły wyższej. Światły Wit podniósł głowę i spojrzał na mnie czerwonymi od płaczu oczami.

- Mam mieć depresję?

- Oczywiście! - przytaknął - Dwubiegunową najlepiej! Proszę! Tracę już kolejne zlecenie. Mam takie długi, że nie wiem, czy nie będę musiał uciekać!

- Uciekać? To u kogo się zadłużyłeś? u gangstera?

- U... nie wiem, czy mogę ci powiedzieć - rozważał to przez chwilę, po czym zdecydował się mówić dalej - zadłużyłem się u Wielkiego Medium. To on mnie nauczył tego wszystkiego.

- To istnieje ktoś taki? - zdziwiłem się.

- Tak, prowadzi swoją szkołę. Koszt zajęć jest wysoki, ale warto!

- Gdzie to jest? w Chinach?

Światły Wit popatrzył na mnie, jak na kompletnego idiotę.

- Na Ochocie

- Czyli zadłużyłeś się u niego bo...?

- Bo lalki, których odcięte ręce widziałeś, kupiłem na fakturę, na szkołę, a miałem to zrobić z własnych pieniędzy. Muszę wszystko zwrócić. Jeszcze dwa, może trzy zlecenia i byłbym uratowany, ale jeśli ty zrezygnujesz... Gdyby pozostali klienci też odmówili... Mam ostatni tydzień na zdobycie pieniędzy

- Matka nie musi o tym wiedzieć, że tak naprawdę nie gadaliśmy z moją amputowaną dłonią

- Nie mogę jej okłamać! - zaprotestował żywo Światły Wit.

- a gdybyś mi jakoś pomógł? w …yyym... nie wiem... spełnieniu jakiejś mojej zachcianki? Związanej, oczywiście, z tym - zamachałem mu przed oczami kikutem prawej dłoni - nie okłamałbyś mojej matki, że mi pomogłeś i wziąłbyś uczciwie zarobione pieniądze.

 Światły Wit przez chwilę analizował to, co do niego powiedziałem, po czym rzucił się mnie uściskać. Wychwalał wspaniałomyślność i kreatywność, jakimi się wykazałem. Potem zapytał, co takiego mógłby dla mnie zrobić. Zastanawiałem się dość długo. Żaden pomysł nie chciał mi przyjść do głowy. W końcu doznałem istnego olśnienia.

- Pojedziemy kupić mi rękawiczki!

- Co jest trudnego w zakupie rękawiczek? Kupujesz takie, żeby pasowały na obie ręce, nieważne, czy to lewa, czy prawa i jak zgubisz jedną, to zaraz masz drugą w zapasie.

- Nie chcę takich rękawiczek! - powiedziałem tonem rozpieszczonego pięciolatka, któremu rodzice odmówili kupna batonika - chcę właśnie taką, żeby nadawała się tylko na moją lewą dłoń. A i chcę zapłacić TYLKO za jedną.

Światły Wit dostrzegł w tym pewne wyzwanie, dlatego ochoczo się go podjął. Pojechaliśmy razem do centrum. Zatrzymaliśmy się przy najbliższej galanterii i weszliśmy do środka. Wziąłem pierwsze skórzane rękawiczki, które znalazłem i upewniwszy się, że nie będę mógł ich obydwu nosić na lewej ręce, ruszyłem do kasy. Ekspedientka była akurat w trakcie swojego lunchu. Zapach zupki chińskiej o smaku sera drażnił mi nos. Ruszała się powoli, jakby chciała mi dać do zrozumienia, że przerywanie jej posiłku było oznaką chamstwa i braku ogłady. Podeszła do lady i spojrzała najpierw na mnie, potem na Światłego Wita. Ten zabrał mi z lewej ręki rękawiczki, po czym położył je na ladzie, oznajmiając, że chcemy tylko jedną. Kobieta głosem całkowicie pozbawionym emocji odmówiła nam. Wtedy Światły Wit zaczerwienił się z oburzenia i - wskazując na moją prawą rękę - zaczął przeklinać niesprawiedliwość świata, który zakazuje sprzedaży jednej rękawiczki kalece. Sprzedawczyni patrzyła teraz na mnie ze współczuciem i przeczuwałem, że wybaczyła mi nawet oderwanie jej od posiłku. Niestety, rękawiczki mogła sprzedawać tylko w parach. Chciałem się wycofać, licząc na to, że Światły Wit uzna tę próbę pomocy za godną otrzymania wynagrodzenia i cała ta absurdalna sprawa z zadłużonym medium z bohaterskimi aspiracjami dobiegnie końca. Ku mojej rozpaczy, Światły Wit postanowił zaangażować w ten problem całą swoją energię. Zażądał wezwania kierownika. Ten był niestety nieobecny. Poprzedniego dnia wyjechał na przyspieszony kurs szydełkowania i miał wrócić dopiero za tydzień. Powiedziałem, że skoro właściciela nie ma, może uda nam się jakoś dogadać. Dwie rękawiczki nie są mi potrzebne. Sprzedawczyni, ku mojemu bezbrzeżnemu zdumieniu, wyciągnęła spod lady opasłą księgę. Na okładce widniał napis "Kodeks Idealnego Sprzedawcy Rękawiczek". Kobieta musiała znać treść księgi na pamięć, ponieważ - bez sprawdzania spisu treści - otworzyła ją na odpowiedniej stronie i wskazała nam artykuł 234, który brzmiał:

 Klientom bez jednej ręki nie wolno sprzedawać jednej rękawiczki, żeby się nie pochwalił ściągnął do sklepu chmary pełnosprawnych klientów, chcących kupić tylko jedną rękawiczkę. Skutki takiego postępowania doprowadzić mogą do zachwiania handlowej równowagi i rozpoczęcia sprzedaży: tylko jednego buta, jednej nogawki spodni, jednej nogawki rajstop, jednej skarpetki itp.

Według Światłego Wita, z tym, co napisane, nie można polemizować. Dodatkowo, do zrezygnowania z zakupu jednej rękawiczki, przekonało nas wyznanie sprzedawczyni, której zależało na uzyskaniu tytułu pracownika roku. Kupiłem w końcu dwie rękawiczki, a sprzedawczyni z szerokim uśmiechem na ustach, podziękowała nam serdecznie. Mi nawet podwójnie, ponieważ zupka błyskawiczna, od której jedzenia ją odciągnąłem, nie nadawała się już do spożycia, dzięki temu zbędne kalorie nie zadomowiły się w biodrach kasjerki. Wyszliśmy ze sklepu. W samochodzie Światły Wit mi wyznał, że cały czas miał przy sobie pieniądze od mojej matki, ale było mu głupio tak sobie odejść. Zapytał się, czy na pewno nie chcę porozmawiać z amputowaną ręką. Odmówiłem, śmiejąc się z poważnego tonu, w jaki ubrał tę absurdalną propozycję. Upierał się, że odwiezie mnie do domu ale nie chciałem. Spacer po długim pobycie w szpitalu dobrze mi zrobi. Poza tym będę mógł przetestować nowu zakup. Światły Wit pomógł mi założyć rękawiczkę i odjechał.

 Mróz jednak okazał się nieznośny i musiałem skorzystać z transportu miejskiego. Moja lewa ręka nie marzła dzięki nowej rękawiczce, ale nos prawie odpadał mi z zimna. Zdecydowałem się poczekać na autobus pod wiatą przystankową. Prócz mnie stała tam młoda kobieta. Widziałem, jak coraz bardziej kuli się z zimna. Podszedłem do niej, powtarzając sobie w głowie, że jestem pełnym uroku mężczyzną. - Widzę, że pani marznie...

- Nie wzięłam rękawiczek - powiedziała.

- Mogę pani zaoferować moje. Mam tylko jedną rękę, więc musiałaby mi pani pomóc ściągnąć rękawiczkę...

Spojrzała na mnie dziwnie i wybuchnęła śmiechem.

- Przepraszam - powiedziała w końcu - ale nie musi pan zdejmować rękawiczki.

Wyciągnęła ręce z kieszeni kurtki. Nie miała lewej dłoni.

- Mam nadzieję, że nie ma pan za złe mojego śmiechu. Wyszło trochę niezręcznie.

Wtedy zaśmialiśmy się oboje. Włożyłem rękę z powrotem do kieszeni i natrafiłem na mały przedmiot. Wyciągnąłem go. To była prawa dłoń lalki Barbie.




        Opowiadanie wydane drukiem pzrez nasz miesięcznik:

        graficzny identyfikator działu FELIETONY

        Free Joomla! templates by AgeThemes | Documentation