Miesięcznik Społeczno-Kulturalny KREATYWNI (dawniej Mutuus) ISSN: 2564-9583
pozytywni-kreatywni-solidarni | positive-creative-solidarity |позитивная-творческая-солидарность 

Rzeźbiarz / Natalia Grudzień

Skończyłem. Odłożyłem zabrudzone farbą pędzle na stół. Zdjąłem z siebie fartuch, a następnie otarłem krople potu z czoła. Jedyne, czego pragnąłem w tamtej chwili, to łóżko, kołdra i kubek gorącej czekolady. Nie czułem nóg. Miałem wrażenie, że one same szły w nieznanym mi kierunku, sterując moim ciałem. Nie potrafiłem nawet odczytać godziny. Powieki zamykały się same i chyba nawet zapałki nie dałaby rady ich podtrzymać. Nie chciałem spoglądać na siebie w lustrze. Zapewne gdybym to zrobił, stałbym się dla siebie obcy. Moje nogi zaprowadziły mnie więc do łóżka. Nie minęła nawet chwila, gdy Sen objął mnie. Wszedł przez otwarte usta i rozprowadził się wewnątrz, obejmując każdy najmniejszy skrawek wnętrza. Był ciałem, zarówno tym na zewnątrz, jak i tym wewnątrz. Podczas swojej wizyty trochę namieszał w moim życiu. Porozrzucał kilka emocji. Nakarmił się resztkami. Opuścił mnie następnego ranka, gdy promienie słońca wpadały do pracowni.

Otworzyłem powieki. Spojrzałem się na świat. Nawet się nim zachwycałem, a potem zdałem sobie sprawę, że tak właściwie cały mój trud na nic. Te farby. Pędzle. Dłuto. Dzieło chyba nie było skończone. Tylko czy kiedykolwiek mogło być? Nie wiedziałem, czy powinienem je wypuścić w świat? Co właściwie może bowiem zrobić artysta? Dla kogo on tworzy? W jakim celu? Powszechnie mówi się, że dla innych, a jednak każde dzieło jest ziarnem opowieści i historii autora. To on przecież zawiera w nim siebie, a potem musi je wypuścić w świat. Nie zawsze wiadomo, o której godzinie. Wiosną? Jesienią? Zimą? Dzieło  wypuszczone z dłoni zaczyna żyć własnym życiem. Staje się dziełem wszystkich.

Dygotałem na samą myśl, że stanie się dokładnie to samo z czymś, co tworzyłem przez ostatnie kilka miesięcy. Nadszedł jednak dzień. Czułem to w jakimś metafizycznym skrawku uczuć. Nie umiałem wytłumaczyć tego, dlaczego akurat dzisiaj. W końcu wstałem z łóżka. Jeszcze w piżamie, spojrzałem się na człowieka. To on był moim tworem. Był już prawie gotowy. Musiałem jeszcze podarować mu mnie: dwie wskazówki i melodię tykania. Nakręciłem zegar. Spojrzałem się na niego. Uśmiechnąłem się, a następnie puściłem go wolno. Odszedł. Nie pożegnał się nawet. Nie uśmiechnął. Nie przeprosił. Nie podziękował. W pracowni pozostało kilka kawałków jego ciała. I wszechobecna pustka. Nawet jeśli przez cały ten czas nie wydobył z siebie ani jednego słowa. Widziałem jego twarz później przez wiele godzin. Otwierałem drzwi. Spoglądałem w okno, mając nadzieję, że zaraz wróci. Nie smakowało mi już żadne jedzenie. Nie miałem ochoty otworzyć nawet puszki farby. Nie sprawiało mi radości rzeźbienie w glinie. Lepienie człowieka. Nie rozumiałem tego jednak. Wprawdzie, przestrzegano mnie. Mówiono, by się nie przywiązywać. Powinienem zająć się teraz drugim. Trzecim. Czwartym. Nie rzeźbić. Produkować. Tylko że serce drżało mi na samą myśl o tym pierwszym. Nie miał nawet imienia. Nie miał matki. Ojca. Jak miał sobie poradzić w świecie? Tamtego wieczoru nie wytrzymałem tego napięcia. Wyszedłem z mieszkania, pakując do torby najpotrzebniejsze rzeczy. Następnie zamknąłem mieszkanie. Zszedłem po schodach. Wyszedłem na zewnątrz. Tam go nie było. Postanowiłem jednak, że odnajdę go nade wszystko. 

 

Świat zaspał. Nie przygotował się na swój codzienny rytuał. Być może zrobił sobie wolne. Potrzebował odpoczynku. W końcu pracuje już od wielu lat i kto wie, ile pokładów sił ma jeszcze w sobie. Z tego powodu słońce jeszcze nie ujawniło się na horyzoncie. Ziemię pokrywała ciemność. Noc. Ona zaś wchodziła do ludzkich domów. Próbowała dostać się do środka przez otwarte okna. Słyszałem krzyki. Łzy. Na sam słuch o nich, włosy jeżyły mi się na głowie. Byłem temu winny. Zarządzam przecież dniem. Nocą. Zapomniałem pożegnać Noc. Wystarczyła tylko sekunda, by zapanował chaos. Zająłem się zbyt mocno jednym człowiekiem, tak jak mnie przedtem ostrzegano. Trwożyłem się jednak wracać do góry. Powiedzieć, że nie podołałem. Nie dałem rady. Nie potrafiłem jeszcze sobą sterować. Jak się zatrzymać, gdy nieustannie biegnę? Jak się cofnąć, gdy coś w moim ciele posuwa się naprzód? Noc przejęła na moment świat. Wróciłem. Nastał ranek. Świat nie zaspał. Ja spałem. 

 

Obudziłem się wieczorem, próbując wyobrazić sobie w mojej głowie nowy kształt człowieka. Tworzyłem go. Miał melodyjny śmiech. Jego oczy nuciły melodię wiatru. Dopiero po chwili zorientowałem się, że już stworzyłem takiego człowieka. Co jednak stało na przeszkodzie, by stworzyć go na nowo? Wziąłem dłuto. Spędziłem kolejne godziny, dłubiąc w kawałku kamienia człowieka. Pomyślałem, że  może to glina jest tak nietrwała. Z niej już lepiono ludzi dawniej. I nic. Kamień natomiast, to jest coś. Ile podobieństw ma w sobie ten przedmiot. 

 

Kolejne dni spędzałem w pracowni. W ciągłym skupieniu tworzyłem człowieka, oddając jego rysy twarzy. Najtrudniej było oddać emocje. Jak jednocześnie pokazać smutek? Radość? Poruszenie? Rozpacz? Jak dać mu duszę, gdy jest jednocześnie tworem ludzkim, a z drugiej strony sztuką? To było najtrudniejsze dzieło, jakie podjąłem. 

 

Miał być idealny. Obliczyłem kąt nachylenia. Wyliczyłem proporcje. W pewnym momencie dłuto wypadło mi jednak z ręki. Zahaczyło o nogę. Powstała dziura. Czułem się jak małe dziecko rozbijające talerz, gdy mama na niego krzyczy. Chciałem je utrzymać. Coś jednak pękło. To tylko jedna dziura – pocieszałem się mimo wszystko. A potem była kolejna. Dłuto upadło ponownie. Tym razem trafiło w brzuch. Stwierdziłem, że to chyba zbyt wiele. Człowiek od początku ugodzony w brzuch nie miałby sił, gdy inni mają zdrowe ciało. Byłoby to niesprawiedliwe. 

 

Wbiłem dłuto w środek marmuru. Przełamał się on na pół. Nie zostało z człowieka nic. Nie wiem, czy żył. Mówią, że człowiek-kamień nie żyje, tylko czy aby na pewno? 

 

Rankiem nie widziałem już promieni słonecznych. Przykrywała je kolejna masa kamienia. Tak upływały kolejne dni. Dłuto. Kamień. Jedna, niewielka rysa. Człowiek był już prawie gotowy. Spoglądałem na niego. Był niemal idealny. Miał oczy pełne iskier nadziei. Wkrótce zyskał całe ciało. Nie miał jednak duszy. Nie wiedziałem, jak ją wszczepić człowiekowi. Skąd się ją bierze? Pozostał więc kamieniem. Czy był człowiekiem? Nie wiem. 

 

Promienie słoneczne w końcu zmęczyły się do tego stopnia, że nie oświetlały już planety. Powinienem temu zaradzić. Wiedziałem, że czeka mnie jakaś wielka kara. Nie mogłem jednak zostawić człowieka. Wiedziałem, że ja go nie odnajdę. Mimo to, wszedłem do jego środka i toczyłem się kręgiem za pomocą wskazówek.

 

            Aby jednak odnaleźć mojego pierwszego wybranka, musiał być drugi. Jeżeli człowiek nie odnajdzie sam siebie, to przynajmniej jeden odnajdzie drugiego. Wbrew pozorom człowiek nie potrafi żyć bez drugiego człowieka. Gdybym go tak zostawił samego, kto wie, czy nie zgubiłby się na pierwszym zakręcie?. Gdyby nie drugi człowiek, to w zasadzie żadna praca nie byłaby potrzebna. Człowiek jest potrzebny tylko i wyłącznie sobie. Reszta sobie bez niego poradzi. On jest krzykiem. A reszta jest milczeniem. 

 

            Nie znalazłem duszy. Człowiek pozostał kamieniem. Nie miałem więcej pomysłów na to, co zrobić. Jak? Wyrzeźbienie kogoś nowego skończyłoby się zapewne tym samym. Odnalezienie duszy było zaś niemożliwe. W końcu stwierdziłem jednak, że kamień to też człowiek. Wydobyłem z siebie parę wskazówek. Włożyłem mu je do serca. Wówczas poczułem tchnienie dobywające się z jego ust. Oddychał. Patrzył na mnie. Przytuliłem go, a on odsunął mnie. Spojrzał się na mnie. Zerwał z siebie wskazówki. Tylko że szczątki dalej pozostały. Następnie uciekł. To wszystko stało się tak szybko, że nawet nie próbowałem go zatrzymać. Dano mu przecież wolną wolę. Nie wytłumaczyłem mu nawet. Nie pokazałem jeszcze świata. 

 

            Próbowałem stworzyć trzeciego człowieka. Tylko że za każdym razem coś się w nim kruszyło. Mimo tego, dawałem każdemu z osobna swój własny zegar. Oni odchodzili. Nie wracali. Niekiedy wyglądałem za okno, by móc ich zobaczyć. Ich jednak nie było. Jeszcze żaden z nich nie zjawił się pod moim domem. Od tamtych chwil spodnie robiły się coraz i coraz to luźniejsze. Spadały z bioder. Kości policzkowe wysuwały się na zewnątrz, będąc niczym nóż. Mogły skaleczyć. Kilka ostatnich dni spędziłem leżąc w łóżku niezdolny niemal do niczego. Nie potrzebowałem już kawy. Obiadu. Pewnego dnia poczułem jednak suchość w gardle. Chciałem wstać po szklankę wody. Nie dałem rady. Nogi tak jakby zassały się wokół kołdry. Przywiązały się do niego jakąś niewidzialną nicią i za nic nie dałem rady rozwiązać słupa. Jak się domyślacie, spowodowało to chaos. Dzień nie mógł zamienić się z nocą miejscami. W konsekwencji Noc rozgościła się już na dobre. Była obojgiem z nich przez kilka dni. Wkradała się do mieszkań. Znów niosła za sobą krzyk. Łzy. Tym razem odwiedziła także mnie. Wpadła do pracowni przez komin. Nie była jednak świętym mikołajem. Zamiast prezentu niosła nawet nie rózgę, a samą siebie. Dusiła mnie później przez dłuższą chwilę. Chciała wejść przez gardło do duszy. Nie udawało jej się to. Zamiast tego stanęła przede mną w czarnej szacie. Była piękna. Wyglądała jak z jakiejś baśni. Filmu. Jej długie włosy lśniły, choć dookoła trwał mrok. W pewnym momencie jej ręka powędrowała ku górze szaty. Sięgnęła za sznurki i już zdejmowała swe ubranie w krzykliwej ciszy. Chciałem jej dotknąć. Sięgnąłem ręką w jej kierunku. Pragnąłem choć przez chwilę poczuć jej dotyk. Ona jednak odsunęła się. Zdjęła całkowicie z siebie szatę. Czekałem na jej nagie ciało. Nie na nią. Na jej ciało. Tylko że spod jej szaty nie było piersi. Brzucha. Z jej szaty wydobył się on. Mój pierwszy człowiek. Chciałem do niej krzyknąć. Powiedzieć cokolwiek. Zapytać się. Otworzyłem usta, a jej już nie było. Leżał przede mną natomiast pierwszy człowiek. Krople potu spływały mi z czoła. 

— A więc to wszystko tato? – pytał się mnie. Nie czułem się jak ojciec. Kiwnąłem jednak potwierdzająco głową, nie wiedząc sam dlaczego. 

— Tak. To wszystko – odpowiedziałem, przytulając go w swojej dłoni. Jeszcze tej samej nocy odszedł. Nie pozostawił za sobą niczego. Nie znalazł go więc drugi człowiek. Wrócił. Odszedł. 

 

Powstał ranek. Znów zaświeciło słońce. Zastanawiałem się nad Nocą. Gdzie ona jest? Chciałem ją choć na chwilę zatrzymać w swoich ramionach. Spotkać ją ponownie. Wiedziałem jednak, że zatrzymywanie dnia i nocy mogłoby się skończyć jakąś katastrofą. Kolejną. Ludzie bez zmiany wskazówek głupieją. Nie potrafią sobie poradzić. Są od nich uzależnieni. Z drugiej strony mnie było coraz bliżej ku Nocy. Myślałem o niej niemal bez przerwy. Próbowałem zająć czymś ręce. Myśli. Zacząłem więc nową rzeźbę. Tym razem była to kobieta. Starałem się oddać jej kształty jak najdokładniej. Powstała. Była jak Noc. Stworzyłem zaraz po niej drugą. A potem one spojrzały się na siebie, tak jak ja zerkałem w oczy Nocy. Nadałem im więc czas. Nie to, że chciałem. Bez niego mogłyby się tylko wpatrywać i czuć wieczne niespełnione pragnienie. Odeszły. 

 

Nie potrafiłem jednak wyrzeźbić Nocy. Nie umiałem też jej sprowadzić. Do pewnego momentu. Usłyszałem bowiem w Nocy trzask. Zjawiła się. Znów ze swoją szatą. Podszedłem do niej. Chciałem jej dotknąć. Ona jednak odtrąciła moją dłoń. Zrzuciła szatę i rzuciła na podłogę moich kolejnych ludzi. A więc to cena – pomyślałem, dygocząc.

— O co chodzi? – spytałem się jej w końcu

Ona milczała. Noc ma to w zwyczaju. Milczy swą nałogową odpowiedź, podobnie jak reszta metafizycznego świata. W końcu podszedłem bliżej. Nie odpychała mnie. Czułem jej ciepły dotyk. Chciałem ją objąć. Wtulić się w nią mocniej. Tylko że ona odeszła. Zostawiła martwych ludzi. Nie siebie. 

W pewnym momencie zabrakło kamienia. Jak miałem inaczej stworzyć człowieka? Zajmowałem się już tylko pilnowaniem dnia i Nocy. Noc jednak gdzieś odeszła. Na świecie tkwił więc Świt. Wtargnął on do ludzkich umysłów. Karmił się smutkiem, zabierając go od człowieka. Spijał melancholię. Tylko że mnie nią karmił w zamian. Nie jest bowiem tak, że jak wszyscy, to wszyscy. Ktoś musi wycierpieć za czyjeś szczęście. W tym wypadku oberwało się mnie. Noc nie wracała bardzo długo. Za każdym razem, gdy tylko czułem, że dzień powinien się już chylić ku zachodowi, a oczy zamykały się same z siebie, czekałem na nią. Liczyłem, że nadejdzie. Odmierzałem sam siebie. Patrzyłem się na swoje wskazówki. Dzień w dzień. Miałem wrażenie, że obudzę się i znów tutaj będzie. Czułem irracjonalną pewność, że przecież zaraz się tutaj zjawi. 

Jak wiecie, Noc musiała kiedyś nadejść. Zrobiła to po cichu. Weszła do mieszkania. Przyniosła glinę. Kamień. Ulepiła człowieka. Była znacznie lepszą rzeźbiarką ode mnie. Następnie stanęła przede mną. Zdjęła swój płaszcz. Zbliżyła się. Wpatrzony w nią, nie wypowiedziałem nawet słowa. Czułem tylko ból, gdy wyjęła ze mnie wskazówki zegara. Podała je człowiekowi. On wstał. Podziękował jej. 

Usłyszałem trzask. Huk. Poczułem woń spalenizny. To chyba koniec. Trzeba kupić nowy zegar. Nie ma czasu do stracenia – mówi ktoś z boku. Potem trwa już tylko cisza. 


Licencja Creative Commons
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa - Użycie niekomercyjne - Bez utworów zależnych 4.0 Międzynarodowe.

Free Joomla! templates by AgeThemes | Documentation