Bez(w)ład / Elżbieta Burdzik

 

 

Szum. Gęsty, o ile w ogóle tym przymiotnikiem można określić doznanie słuchowe. Nie wiem, ale skoro czuję jego gęstość, uniemożliwiającą mi jakąkolwiek koncentrację, to… chyba można? Zdecydowanie. Gęsty szum wypełnia moją głowę, z dnia na dzień stając się coraz bardziej stężonym. Zbita papka przejmuje umysł, logiczne myślenie przestaje mi wychodzić. Prawa półkula już dawno została przejęta przez ciemne zło. Gdzie jesteś, o kreatywności? Byłaś niegdyś moją najlepszą przyjaciółką, nieodłączną towarzyszką życia, wspierajacą mnie w niemalże każdej jego dziedzinie. Pamiętasz? Nasze ciche, jesienne wieczory i pędzel w moim ręku, który pod Twoim dowództwem cierpliwie kreślił kolorowe linie? Pamiętasz? Uśmiechy i słowa uznania, które zbieraliśmy na wystawach? Pamiętasz? Kiedy w gorsze dni siadywałem ze skrzypcami w dłoni, a Ty, za pośrednictwem smyczka, wydobywałaś najpiękniejsze i motywujące tony? Pamiętasz? Kiedy razem, ja i Ty, dzierżąc skrzypce, wygrywaliśmy pokrzepiające serca i dusze melodie przed publiką, ciągnącą się aż po horyzont? Pamiętasz? Uśmiechy na ustach żon, córek, matek, synów, dziadków, ojców i stryjków, kiedy, ze łzami w oczach słali nam dziękczynne spojrzenia, pełne zrozumienia i wdzięczności? Ja pamiętam, a Ty? Od dawna mi nie odpowiadasz, a jednak ciągle się łudzę, że stęskniona niespodziewanie wrócisz. Nie ma Cię. Zaczęliśmy się od siebie oddalać, kiedy zamiast melodii i pędzla wybierałem kieliszek wódki. Płakałaś i próbowałaś mnie przekonać, ale ja byłem głuchy na Twoje słowa. Próbowałaś, o przyjaciółko. Nie mam Ci za złe, że w końcu, chcąc odetchnąć i przestać widywać mnie pijanego, raz na zawsze zakończyłaś naszą znajomość.
- Kamil, mówię do Ciebie po raz kolejny. Byłbyś łaskaw posłuchać mnie choć na chwilę?!
Słyszę słowa Marty, ale chyba ich nie rozumiem. Wpadły jednym uchem, wypadły drugim. Nawet nie mam już sił ich analizować. Nie podnoszę wzroku znad kraciastego stołu. Czarna kratka. Biała kratka. Czarna kratka. Biała kratka. Zupełnie jak w mojej głowie. Czerń, zimna i niszcząca, przeplata się z bielą. Jeszcze kilka miesięcy wstecz definiowałem biel jako uśmiech, szczery i prawdziwy, radość płynącą z przyjemności. Teraz? Jest ona stanem, kiedy patrzę. Po prostu patrzę, nie myśląc, nie widząc, nie czując. Spoglądam i oddycham. To jedyne co robię, gdy miewam lepsze dni. w te gorsze nie potrafię już odczuwać niczego poza niechęcią życia, bólem istnienia i chroniczną beznadzieją, nawet kiedy przypominam sobie dobre chwile. Zwłaszcza wtedy. Nie czerpię radości z wspomnień. Jak można cieszyć się czymś, co było i przepadło bezpowrotnie? Świadomość, że czasu nie można cofnąć, że złote lata przeminęły, jedynie jeszcze bardziej dobija.
Gwałtownie wciągam powietrze, kiedy policzek zaczyna piec. Wyrywam się z zamyślenia i widzę Martę. Leniwie podnoszę rękę i zaczynam rozmasowywać ból, rzucając puste spojrzenie na moją żonę. Chyba mnie uderzyła, ale nie mam pewności, nie zarejestrowałem tego, jedynym argumentem jest ból policzka. Obejmuje się w pasie i zaczyna szlochać, spoglądając na mnie z nienawiścią w oczach. Moje usta zasckają się, tworząc cienką linię. Chcę płakać, ale wykorzystałem już limit łez. Po prostu nie potrafię. Oczy pozostają suche, obojętne. Podobno są zwierciadłem duszy. Kłamstwo, moja dusza jest zniszczona i stłamszona, tak mizerna, przygnębiona i zniechęcona. a oczy? Moje oczy wyglądają, jakby nie przejmowały się niczym. Jakby żadne ze słów Marty nie robiło na mnie wrażenia, mimo że robi, tysiąckrotnie mocniejsze niż powinno. Nie widzi tego. Przecież nie może. Nie mam jej za złe. Chciałbym ją przytulić i spróbować wyjaśnić moją beznadzieję. Tonę, a wszystkie koła ratunkowe się oddalają. Nawet brzytwy brak. Marta, moja ostatnia nadzieja, też już długo nie wytrzyma na tej spokojnej, niewzruszonej tafli i odpłynie. Nie wie, że głęboko rozgrywa się dramat, woda wręcz wre, sprzeciwiając się prawom fizyki. Najprawdziwszy podwodny sztorm. Co z tego, skoro tafla pozostaje gładka i spokojna? Marta nie potrafi, jak z resztą nikt, zanurkować tak głęboko, by zrozumieć. Słowa nie oddają mojego bólu. Oh, jakże wszystko byłoby łatwiejsze, gdybym otrzymał choć namiastkę zrozumienia! Jednak wiem, że zrozumieć dałoby się tylko przeżywając to samo. Czysty empiryzm. Nie życzę tego Marcie, nie chcę, by cierpiała, choć wiem, że i tak ją ranię. Miejsce ciągle to samo, bo od kilku miesięcy nie wyszedłem z domu. Dni i noce zlewają się w jedno, jakbym cały czas przeżywał najgorszy dzień życia. Beznadzieja dzień w dzień daje o sobie znać. Chcę, by było dobrze, a w rezultacie wychodzi całkiem odwrotnie. Czuję się jak bohater tragedii antycznej. Brak jedynie katharsis, bowiem jak ktokolwiek może doznać oczyszczenia uczuć, patrząc na mnie - wrak człowieka, nierobioący nic poza robieniem niczego? Ze mną nawet nie da się porozmawiać. Głowa wytwarza miliony myśli, które powoli ją rozsadzają, a usta, jakby z nią skłócone, nie chcą jej ulżyć, zamieniając je w słowa i pozwalając im opuścić mój umysł. Słyszę trzaśnięcie drzwiami i uzmysławiam sobie, że moje oczy znów patrzą na szachownicę. Nie dziwię się, że Marta wyszła, skoro nie widziała u mnie ani cienia skruchy, smutku czy niepokoju. Tylko obojętność. Oh, dlaczego moja dusza i ciało nie współgrają ze sobą! Podpieram ręką głowę i znów widzę tylko czarno-białe kwadraty. Szach i mat, ostatni pionek, jaki utrzymywał się na życiowej szachownicy został pokonany. Ja sam go pokonałem, grając przecwko sobie. Uśmiecham się lekko. Nie wiem dlaczego, bo nie czuję w tym momencie żadnej pozytywnej emocji. Ciało żyje swoim własnym życiem, nie współgrając z umysłem. Dlaczego mimowolnie ubiera maskę? Czuję się jak więzień w swoim własnym ciele. Cóż za beznadzieja, sam ze sobą toczę wojnę, jak mam stanąć dodatkowo w tej życiowej? Biała kratka. Czarna kratka. Biała kratka. Czarna kratka. Miejsca wystarczy dla każdego - wyimaginowane szachy stają na swoich polach. Te prawdziwe dawno już zrezygnowały ze swoich ról. Byłem królem, miałem swoją królową i całe mnóstwo pionków, które stawały za mną murem. Zawsze. Wygrywaliśmy każdą batalię, pokonywaliśmy wszystkie rzucane nam pod nogi kłody. Do czasu, aż nie stanąłem do walki z samym sobą. Teraz mogę jedynie wspominać, choć i to przychodzi mi z coraz większym bólem. Patrzę na rękaw koszuli, stanowczo przykrótki. Kiedy ostatni raz ją zmieniałem? Pamięta chyba jeszcze czasy mojej młodości. Uwiera mnie w szyję, ale niespecjalnie się tym przejmuję. Nie mam nawet sił rozpiąć guzika. Granatowy krawat, jakby w zmowie z nim, utrudnia oddychanie. Po co jestem tak ubrany? Próbuję sobie przypomnieć. Odgarniam kosmyk kruczoczarnych włosów, zastanawiając się, jak długo zasłanał mi oczy. Przecież i tak patrzę bez zrozumienia, więc co za różnica. Jednak, mimo wszystko, rozumiem. Coś na pewno, ale nie sam siebie. To takie trudne, jestem kolażem sprzeczności. Nagle sobie przypominam, przecież mieliśmy iść z Martą do jej rodziców. Rocznica? Nie, nie. Któreś chyba obchodzi urodziny. Co mamy? Październik? Marszczę brwi. Nie jestem w stanie sobie niczego przypomnieć i wzdycham. Kratki zaczynają tańczyć i zlewać się z sobą, co za paranoja. Przymykam oczy. Świętować dzień urodzin... jaki w tym powód do radości? Rok życia mniej, uświadamiasz sobie, że przemijasz i niedługo znikniesz bezpowrotnie. Cóż, dla mnie to bardzo pocieszająca perspektywa. To znaczy, byłaby taka, gdybym potrafił się cieszyć. Albo przynajmniej swiadomie uśmiechać. Kark zesztywniał. Mechanicznym ruchem odciągam kołnierz i dotykam rzemyka. Zdobi moją szyję od dawna, choć wisi na niej nie ze względów estetycznych, mam do niego sentyment. Jak z resztą wszystko inne, wywołuje jedynie smutek spowodowany przejmijaniem. Paradoksalnie potrzebuję tego smutku, cieszę się nim. Dotykam wisiorka przez materiał koszuli. Pędzel i smyczek, skrzyżowane pośrodku, zamknęte w sercu. Naszyjnik dostałem od Marty. Symbol trzech niegdyś najważniejszych dla mnie wartości: muzyki, miłości, malarstwa. Trzy razy 'M'. Peiperowskie hasło w mojej reinterpretacji. Choć teraźniejsza powinna brzmieć: melancholia, marność, mrok. Gęste myśli uniemożliwiają mi zmianę, choć głęboko w sercu jej chcę. Chcę, ale wiem, że jestem za bardzo zmęczony tym wszystkim. Hierarchia wartości została obrócona o sto osiemdziesiąt stopni. Dlaczego to, co było sensem życia, napędzało go, radowało mnie, zupełnie się już nie liczy? Czym tak naprawdę jestem? Mieszanką reakcji i wiązań chemicznych, niczym więcej. Zdenaturowałem, a tego procesu nie da się odwrócić. Kochałem Martę, kochałem grę, kochałem malarstwo. Kochałem swój talent. i zaprzepaściłem to wszystko. Nie chciałem tego, ale jakaś mroczna część mnie najwidoczniej tak. Wszystko zaczynało mnie powoli nudzić, a alkohol i inne przyjemności kusić swoimi wdziękami. Uległem zakazanemu owocowi i musiałem ponieść karę, a skutki oczuwam po dziś dzień, nosząc brzemię własnej głupoty. To tylko uświadcza mnie w przekonaniu, że nie jestem niczym więcej, jak tylko zwierzęciem, kierującym się instynktem, nie znającym pojęcia wolnej woli. Jestem słaby. Zbyt słaby. Pamiętam czasy, kiedy próbowałem jeszcze siebie zrozumieć. Wierzyłem we wzniosłe ideały, wierzyłem w to, że sam sobie mogę pomóc, o ile zaufam Bogu. Mówiłem do niego, choć nie otrzymywałem odpowiedzi. Czekałem, nasłuchując. Szukałem go w każdym aspekcie życia. Czy może istnieć Bóg w świecie, w którym nie ma sprawiedliwości? Hiob został poddany próbie i przeszedł ją pozytywnie, ponieważ był silnym człowiekiem. Głupota, karać wszystkich w ten sam sposób, jakoby każdy z nas był identyczny i potrafił cierpiwie znosić przeciwności losu. Kiedyś myślałem, że najgorsze, co może się przytrafić w życiu, to śmiertelna choroba, albo kalectwo. Jakiż ja byłem naiwny! Chorobliwie dbałem o ciało, zupełnie zapominając o umyśle. Dolegliwości fizyczne są niczym w porównaniu z psychicznymi. Wolałbym nie mieć nóg, ale za to móc w pełni kontrolować siebie i swój umysł. Być świadomym. Choroba ma nade mną władzę, bardzo często wykonuję mechaniczne czynności, będąc poza świadomością, poza życiem, poza ciałem. Czuję się wtedy, jakbym był nic nieznaczącym elementem, stłamszonym przez bezwolną kupę mięsa. Jestem zwykłą marionetką , pląsającą po scenie życia z fałszywym uśmiechem na ustach. w jaki sposób Bóg ma ocenić moje czyny, skoro nie dał mi silnej woli do pokonywania zła, albo przynajmniej samokontroli? Moja dusza jest przygnieciona przez, tylko pozornie moje, myśli, gesty i emocje. Nie kontroluję ich, więc w jaki sposób mizerny duch może stanąć z nimi do walki? Oswobodzi się dopiero wtedy, kiedy serce przestanie pompować krew, a mózg wytwarzać myśli. Paradoksalnie, dla mnie jedynym ratunkiem jest śmierć, będąca szansą na świadome życie, uwolnieniem z emocjonalnej i myślowej pułapki.

 

Free Joomla! templates by AgeThemes | Documentation