Trzy miesiące byłego policjanta / Aleksandra Tolak

Drukuj

Grudzień, 1953

Odnalazł ją przypadkowy przechodzień. Gdy jego pies podbiegł do pudła i zaczął coś obwąchiwać, Arnold Snowen, jak potem przerażony wyjaśniał policji, był przekonany, że ktoś zostawił tam kocięta. Nie było to nic dziwnego – droga była mało uczęszczana, otaczały ją lasy, a w okolicy mieszkało tylko kilku staruszków. Do jednego z nich, swojego dziadka, przyjechał właśnie na ferie wraz z narzeczoną i ich owczarkiem niemieckim. Lucy nie czuła się tego dnia najlepiej, więc to on udał się z psem na spacer i zawędrowali dalej niż miał w planach.

Kiedy podszedł do zostawionego samotnie opakowania po pralce, aby zorientować się, czy zwierzęta nie zamarzły przy minusowych temperaturach, powiedzenie „doznał szoku” byłoby niedociągnięciem.

W pudle leżało ciało dziecka, owinięte w pstrokaty, drapiący koc, który można czasem jeszcze znaleźć w wiejskich domach, a obok wciśnięty był tani, nadszarpany pluszowy miś.

Dziewczynka miała ogoloną całą głowę, założony popularny wtedy wśród dzieci granatowy kombinezon, a jej paznokcie przy dłoniach i stopach były równo i starannie obcięte. Ciało pokryte siniakami, nie poddawano wcześniej żadnym operacjom, a wszystkie kości wyglądały na nigdy nie łamane. Była w wieku od pięciu do sześciu lat. Nie dało się ustalić dokładnej daty śmierci z jednego prostego powodu – wyjątkowo mroźna zima rozszerzała ten zakres od kilku dni do tygodni.

Wiadomości w telewizji i artykuły w prasie ruszyły w mgnieniu oka na cały świat. Im więcej świadków przybywało, trop szybciej znikał. Większość z nich mało co wiedziała o sprawie, a ich informacje opierały się na przypuszczeniach. Nikt nie rozpoznał w dziecku kogoś znajomego. Plakaty rozwieszane po miastach szokowały, ale pozostawały bez echa na komendach.

Bob Bachman zajmował się tą sprawą od samego początku. Jako pierwszy przyjechał na miejsce zbrodni, gdzie poznał roztrzęsionego, młodego mężczyznę z psem przy boku i jako ostatni zgodził się na zamknięcie sprawy i wstawienie teczki z napisem: „Nieznana Dziewczynka, 1953” w najgłębszy zakamarek szuflady, gdy wszystko dostatecznie przycichło.

Ale on nigdy nie zapomniał. A im dłużej rozmyślał, tym bardziej to nie dawało mu spokoju.

Lipiec, 1977

Do dawnego miejsca pracy wracał niechętnie. Był letni, gorący dzień, podczas którego jedyne, czego pragnął, to na pewno nie wchodzenie do nieklimatyzowanego budynku, gdzie znajdowali się jego dawni koledzy po fachu. Na pewno nie ominą go rozbawione spojrzenia na widok jego przedwczesnej siwizny lub te podejrzliwe, posyłające mu pytanie, co go tu sprowadza.

Bob na przedwczesną emeryturę przeszedł trzy lata temu, ale wciąż dobrze kojarzył Susan. Teraz mogłaby mieć trzydziestkę, a gdy mężczyzna kończył swoją karierę w wydziale śledczym, ona dopiero ją rozpoczynała.

Zadzwoniła do niego w niedzielę. Miała nerwowy i przyciszony ton głosu, jakby obawiała się, że ktoś ją usłyszy. Czwartek był dniem, na który umówili się, aby przedyskutować sprawę, o której kobieta nie chciała mówić przez telefon.

Przekraczając drzwi swojego dawnego wydziału, zignorował powitanie młodej sekretarki i to samo zrobił z czujnymi spojrzeniami wszystkich, których mijał na korytarzu. Teraz liczyło się tylko dotarcie do gabinetu dawnej znajomej.

Stanął przed drzwiami, na których dużymi literami było napisane nazwisko Susan. Poprawił koszulkę, sprawdził, czy ma czyste buty i nerwowo przejechał ręką po gęstych włosach, jakby miało to zlikwidować siwe nitki spośród tych ciemnych. Zanim jednak jego palce dotknęły drewnianej pokrywy, w progu stanęła poważnie wyglądająca kobieta.

- Susan? – wykrztusił zaskoczony – Cześć.

Nie zmieniła się za wiele od ich ostatniego spotkania. Dalej miała zaczesane w luźny warkocz blond włosy, a w tonacji wybieranych ubrań wciąż przeważały szarości i zgniłe zielenie (w których wyglądała okropnie). Ale na jej policzku, wryta głęboko, zwracała uwagę blizna, której przy ich ostatnim spotkaniu jeszcze nie było. Zajmowała co najmniej połowę lewej strony jej twarzy i nie wyglądała za ciekawie.

Puściła niezręczne przywitanie mimo uszu, zgrabnie przesuwając się i dostarczając mu miejsca, aby wszedł do pomieszczenia. Uczyniwszy to, z ulgą odczuł, jak kojąco w pomieszczeniu działa wiatrak, stojący w rogu.

Pokój był taki, jak go zapamiętał. Ciasny, o beżowych ścianach i z jednym, maleńkim oknem, zasłoniętym przez roletę. Niewyprany dywan nosił plamę po kawie, zegar nie działał od niepamiętnych czasów. Kobieta nie przyniosła tu ze sobą żadnych osobistych rzeczy – kompletnie pusta półka lśniła czystością. Powoli zajął miejsce za biurkiem, bliżej drzwi.

- Musisz… Chciałabym, żebyś mi pomógł – powiedziała, od razu się poprawiając, po czym zaczęła szukać czegoś w szufladzie. – Na pewno zdziwiłeś się, widząc … moją twarz. To trochę skomplikowane. Nawet nie wiem, od czego wszystko zacząć.

- Najlepiej od początku. – odparł ostrożnie, przyglądając się jej poczynaniom. Gorączkowo przeszukiwała biurko, wyciągając po chwili grubą kopertę.

Cicho przyznała mu rację, po czym opadła na fotel naprzeciwko niego z westchnięciem. Zapanowała cisza, podczas której w głowie Bachmana gromadziło się coraz więcej pytań, a w środku uczucie niepokoju. Dłonie Susan lekko trzęsły się podczas wyjmowania pliku zdjęć. Położyła je powoli przed Bobem, który zmarszczył na to czoło.

Dziewczynka występująca na zdjęciach wydawała mu się znajoma. Była jej fotografia z plaży, przed małym domkiem na wzniesieniu, za którym rozpościera się ocean. Dziecko je na pamiątkach lody, pozuje z koleżanką przed jakimś budynkiem, prawdopodobnie szkołą.

Susan wpatrywała się w niego niecierpliwie. Jego śmiech był krótki i nerwowy, gdy w końcu uniósł na nią oczy.

- Czemu mi to pokazujesz? Nic nie rozumiem.

- Spodziewałam się tego – wyznała, wstając ze swojego miejsca i podchodząc do szafek po drugiej stronie pokoju.

Rozsunęła jedną, którą od razu poznał – leżały tam same stare akta. Nie sądził, aby ktokolwiek do nich zaglądał, ale Susan dokładnie wiedziała, gdzie znajduje się przedmiot, który chciała pokazać. Z łatwością go wyciągnęła, otworzyła na konkretnej stronie, a gdy położyła obok zdjęć na biurku, po plecach przeszedł mu nieprzyjemny dreszcz.

Na zdjęciu była ukazana martwa „Nieznana Dziewczynka” z 1953 roku, która była tą samą, trochę młodszą osobą, co dziecko z fotografii Susan.

Spojrzał się na nią ze zdziwieniem, łapiąc krawędź krzesła, gdyż poczuł zawroty głowy.

- To ja – wydusiła w końcu szeptem. – To ja jestem na tych wszystkich zdjęciach.

I tyle wystarczyło Bachmanowi, aby pociemniało mu przed oczami. Ostatnie co usłyszał, to głuchy, zaskoczony kobiecy krzyk.

później

Gdy Bob się ocknął, znajdował się w tym samym pokoju, gdzie spotkał się z Susan. Leżał na kanapie, światła były wyłączone, a wiatrak ustawiony tuż przy jego ciele. Był sam. Po chwili martwej ciszy, próbował się podnieść, jednak z jękiem na ustach szybko opadł na pojedynczą, ozdobną poduszkę, którą miał pod głową - ból przeszywał mu całą czaszkę.

Wspomnienia leniwie do niego napływały, powodując konsternację. Przypomniał sobie ostatnie słowa Susan, które pamiętał, co przyprawiło go o nudności. Chociaż głupio było mu to przyznać, ta niepozorna kobieta przestraszyła go tak bardzo, że zemdlał. Zastanawiał się, co miała na myśli; może tak naprawdę źle ją zrozumiał. Chciał tego. Opcja, gdzie Susan jest niepoczytalna i wmówiła sobie coś, była o wiele mniej zachęcająca do sprawdzenia.

W chwili trwania kolejnej próby wstania, drzwi otworzyły się i pojawiła się w nich jego znajoma. Miała wymalowane na twarzy wyrzuty sumienia, które zastąpiła ulga, gdy zobaczyła otwarte oczy mężczyzny. W dłoni trzymała przezroczysty, plastikowy kubek z wodą.

- Nareszcie się obudziłeś! – uśmiechnęła się słabo, stawiając napój na biurku i pomagając mu usiąść.

Nie odpowiedział, sięgając po naczynie. Ból głowy nie był już tak uciążliwy jak wcześniej.

Przysiadła się obok. Przez dłuższą chwilę nikt nie odzywał się ani słowem.

- Nie możesz być tą dziewczynką, skoro jesteś tu obok mnie – powiedział w końcu.

- a jednak. Zdjęcia zrobiła moja mama, gdy mieszkałyśmy w Kalifornii.

Pokręcił zdenerwowany głową. Dopiero zaczęli rozmowę, a jego nerwy przez to, że nic nie rozumiał, były na krawędzi wytrzymałości.

- Więc wytłumacz mi, jakim cudem jesteś tu ze mną, skoro tamto dziecko zostało pochowane dwadzieścia parę lat temu – prychnął z irytacją – Nie rób z siebie wariatki.

W tej samej chwili gdy wypowiedział to na głos, zauważył, że może trochę przesadził. Szczęka i usta kobiety zacisnęły się, jakby miała się zaraz rozpłakać. Oczy przewiercały w nim dziurę i były wypełnione żalem. Odsunęła się od niego, lądując na krawędzi kanapy.

- Chciałam ci wytłumaczyć wszystko, bo byłeś moją ostatnią szansą na pomoc. Liczyłam na ciebie, Bob. A ty mi mówisz, że jestem wariatką – zaśmiała się bez rozbawienia. – Może jestem. Może powinnam zapomnieć… o wszystkim. Ale to dalej tylko może.

Mimo uczucia, że to niewłaściwe w tym momencie, przewrócił oczami. Nie cierpiał ckliwych przemówień.

- Jeśli chcesz mojej pomocy, to wytłumacz mi wszystko – zaczął spokojniej – Czemu sądzisz, że jesteś tą dziewczynką, którą znaleźliśmy w ’53? ‘

Susan patrzyła się przez chwilę na niego w osłupieniu, po czym wydała z siebie najcięższe westchnięcie, jakie kiedykolwiek słyszał, jednocześnie potrząsając głową. Brzmiało to tak, jakby próbowała wyjaśnić coś mało pojętnemu kilkulatkowi, ale nie miała już na to siły.

- Nie uważam, że jestem tą martwą dziewczynką. Ale uważam… że może to być mój brat.

- Ale jak sama powiedziałaś, znaleźliśmy dziewczynkę. Nie chłopca.

- Zacznijmy może od samego początku. A przynajmniej od tego, co pamiętam. I tego, co powiedziała mi mama, gdy umierała.

Sierpień, 1977

Siedzieli w aucie w ciszy. Po kilku godzinach jazdy i kilkunastu próbach znalezienia tej farmy, byli na miejscu.

To rodzinny dom Susan.

Bob chętnie wyszedłby z dusznego wnętrza, ale czuł, że kobieta potrzebuje chwili zanim pójdzie zmierzyć się z tym wszystkim, co pozostało kiedyś daleko za nią, gdy z matką uciekły nad ocean.

Siedziała wyprostowana i wpatrzona w maleńkie okno na samej górze, tuż przy dachu domu.

- Możemy już wyjść? – spytała słabo.

Kiwnął powoli głową, patrząc na nią zaniepokojony.

- Jesteś pewna? Twój ojciec tam dalej mieszka. Ostatnim razem, zrobił ci… to – machnął dłonią w nieokreślonym kierunku przy jej twarzy.

- Dlatego wzięłam ciebie – uśmiechnęła się smutno, otwierając drzwi auta i wychodząc na świeże powietrze.

Westchnął ciężko, zamykając samochód i podążając za jej krokami.

Dom nie wyglądał najlepiej. Brama, przez którą przechodzili, była zardzewiała, a furtka nieprzyjemnie i głośno skrzypiała, gdy Susan z trudem ją popchnęła. Pod każdym oknem rosło mnóstwo pokrzyw. Ten widok sprawił, że zmarszczka na czole kobiety pogłębiła się.

- Mój ojciec kazał posadzić je matce lata temu. Nie chciał… Żebyśmy uciekły – powiedziała szybko, po czym od razu zmieniała temat. – Więc, wchodzimy?

Zgadzając się na jej propozycję, próbował grać twardego, choć tak naprawdę w środku wszystko mu łomotało. Nie po to szedł na emeryturę, żeby teraz narażać się na gniew tyrana rodziny i możliwego mordercę dziecka. Chciał coś powiedzieć i wycofać się, gdy w tej samej chwili drzwi powoli się uchyliły.

W progu stał starszy, siwy mężczyzna. Miał na sobie piżamę i gruby szlafrok, mimo że było letnie południe. Patrzył się na nich uważnie w ciszy i wtedy Bob zauważył, co mężczyzna trzyma w dłoni. Zanim jednak zdołał cokolwiek powiedzieć, ojciec Susan schował broń do kieszeni piżamy, a na jego twarzy pojawił się wyraz błogości.

- Mary Anne? Kochanie, wiedziałem, że wrócisz! – przyciągnął do siebie kobietę, która spojrzała w przerażeniu na Bachmana. – Gdzie Susan? i Patrick? Miałaś go odebrać.

Wciągnął do środka kobietę, tak jakby nie widział towarzysza swojej pasierbicy. Bob szybko za nimi poszedł, jednocześnie mając w głowie jedno – temu staruszkowi kompletnie odbiło. Uznał Susan za swoją żonę, która po śmierci jednego dziecka z drugim odeszła od niego, a do tego ma on w kieszeni broń. To nie mogło skończyć się dobrze.

Już po chwili wszyscy stali w kuchni. Była ona dokładnie wysprzątana, a na stole stało świeże ciasto. To wszystko wydawało się mu coraz dziwniejsze. W opowieści Susan pojawiał się sadysta terroryzujący własną rodzinę. A mężczyzna, których ich wpuścił, wyglądał na miłego, starszego pana. Może broń trochę psuła ten wizerunek, ale mimo wszystko, nie wyglądał na zwyrodnialca.

Kobieta niepewnie usiadła przy stole, podczas gdy Bob stanął w progu drzwi, nie chcąc rzucać się w oczy.

- Więc, tat… - odchrząknęła w dłoń. – Joseph. Gdzie jest Patrick?

Ojciec zaśmiał się, jakby zadała najgłupsze pytanie, jakie kiedykolwiek słyszał.

- Jak to gdzie? Zabrałaś go nad morze. Tak bardzo kochałaś morze, pamiętasz? Chciałaś zawsze mieszkać w Kalifornii. I tam go zabrałaś. Miał tam spędzić weekend. Rekreacyjny. Czemu go nie odebrałaś?

- Nie, Joseph. Zabrałam nad morze Susan. Mieszkałyśmy tam. Bez ciebie. Bo zniknął Patrick. Czemu zniknął? Co mu zrobiłeś?

- Bzdura. Dobrze to pamiętam. To były święta, ’53 lub ’54. Susan już spała, a ty... O! Poczekaj. Mam zdjęcia, mnóstwo zdjęć. Przyniosę ci je, to od razu wszystko się rozjaśni – uśmiechnął się do niej ciepło, wstając i idąc w kierunku Boba. – Pan w sprawie interesów? Proszę usiąść i poznać moją żonę. To Mary Anne. Jak wrócę, zrobię kawę.

Bachman szybko usiadł naprzeciwko skonsternowanej kobiety.

- To kompletny szaleniec. Ma broń w kieszeni. Powinniśmy szybko stąd wyjść – wyszeptał do niej.

- Nie… Coś tu nie pasuje. Coś tu naprawdę nie pasuje, Bob. Jak niby mój ojciec miał zrobić to ciasto? Mama mówiła, że ją do wszystkiego zmuszał, a on nie umiał nawet herbaty zrobić. I że to ojciec, gdy dowiedział się o tym, że mama ma kontakt z biologicznym tatą, w ramach zemsty zepchnął ze schodów Patricka. Czemu mówi o jakimś morzu? Nie wyjdę stąd, dopóki nie dowiem się wszystkiego.

- Susan… - warknął, w tej samej chwili, gdy do pomieszczenia z pudełkiem wszedł uśmiechnięty Joseph.

- Proszę mi wybaczyć, że zajęło mi to tak długo. Ciężko się połapać w tak wielkim domu. – powiedział przepraszającym tonem, kładąc między nimi przedmiot. Podszedł do kuchenki i nalał do garnka wody. – Nie krępujcie się. Obejrzyjcie zdjęcia. Zobaczy pan, jaką jesteśmy szczęśliwą rodziną.

Bob spojrzał na kobietę kątem oka, unosząc pokrywkę. Tak jak mówił staruszek, były tam setki zdjęć rodziny. Na większości był on sam, o trzydzieści lat młodszy z dwoma identycznymi dziewczynkami w różnym wieku. Wszystkie zdjęcia wykonane były na farmie.

- Czemu wszystkie są tylko z domu, Joseph? i czemu nie ma tu mnie? Czy to ja robiłam zdjęcia? – spytała skonfundowana.

- Nie chciałaś, żeby dzieci wychodziły za nasz teren. Jak Susan pomachała raz do sąsiada, to tak ją zbiłaś, że przez trzy dni nie mogła siadać – pokręcił głową. – i nie ma cię na części zdjęć, bo robiliśmy je, gdy po poronieniu wyjeżdżałaś do tego mężczyzny znad morza. Straszna to była tragedia. A zdjęcia robiła naszej świętej pamięci gosposia. Cudowna kobieta. Dała mi przepis na to ciasto.

Faktycznie, na kilku zdjęciach była Mary Anne z dużym ciążowym brzuchem. Miała surową, poważną minę i trzymała mocno za dłonie obie dziewczynki, które miały skrzywione miny.

Bachman złapał za rękę bladej kobiety. Wyglądała, jakby miała za chwilę zemdleć, co nie byłoby dobre ani dla niej, ani dla niego w ich położeniu. Przez chwilę szeptała coś do siebie po cichu, po czym zamknęła oczy.

- Opowiedz mi o wszystkim. Czemu wysłałam Patricka nad morze, czemu wyjeżdżałam, czemu…. Wszystko. Opowiedz mi wszystko. Proszę, Joseph – oparła głowę o ścianę.

Zerknął na nią kątem oka.

- Twoja pamięć faktycznie strasznie się pogorszyła, tak jak mówił doktor – wymamrotał, po czym zaczął mówić o wiele głośniej. – Wprowadziłaś się do mnie w ’47. Wtedy urodziłaś Susan i Patricię. Byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, mimo że nie były moje. Ale ty się jakoś chyba tak wstydziłaś. Nie chciałaś się zajmować nimi ani gotować. Gdy dziewczynki miały trzy lata, zaszłaś w ciążę z naszym synkiem. Urodził się martwy dwudziestego drugiego czerwca 1950 roku. Bardzo źle to przeżyłaś. I wtedy… Przyszedł ci do głowy ten taki głupi pomysł. Żeby z jednej z dziewczynek zrobić chłopca. Obcięłaś Patricii włosy, założyłaś jej chłopięce ubranka i kazałaś mówić na niego Patrick. A potem zaczęłaś jeździć nad morze. Mówiłaś, że jest tam osoba, która ci pomaga psychicznie i żebym się nie martwił. I wszystko było w porządku, tylko dziewczynki nie mogły się przyzwyczaić, że nagle traktujemy Patricię inaczej. Że nie pozwalasz się jej bawić z Susan, każesz pomagać mi w roli… Długo by wymieniać. Ale zdarzył się wypadek – umilkł nagle, przerywając to, co robił.

- Jaki wypadek? – spytał powoli Bob.

- Susan i Patrick strasznie się pokłócili o lalkę. Mieli wtedy po sześć lat i była wigilia. Susan dostała różne takie dziewczęce zabawki, a Patrick… - przełknął ciężko ślinę. – Patrick nic nie dostał. Powiedziałaś, że był niegrzeczny cały rok i że to jego wina, że ciągle ma siniaki, bo prowokuje cię. I wieczorem pokłócili się o tę lalkę… Patrick niechcący urwał jej głowę, a Susan strasznie płakała. Położyłem ją spać, bo mi tak kazałaś. I gdy wyszedłem, widziałem jak ty… - urwał, zaciskając ręce na blacie.

- Powiedz to – wydusiła kobieta ze łzami w oczach. – Powiedz to!

- Byliśmy na piętrze a ty lalkę upuściłaś specjalnie na parter i spytałaś się, czy Patrick dalej ją chce. Kiwnął głową, a ty… wzięłaś go na ręce i rzuciłaś ze schodów z całej siły – usiadł powoli na wolnym krześle, patrząc się w ścianę. – Powiedziałaś, że zabierzesz go nad morze i że wszystko się jakoś naprawi. Że zaczniemy od początku, jak tylko Patrick wyzdrowieje.

Przez chwilę panowała cisza, którą zakłócała tylko gotująca się woda.

Po czym emocje Susan wzięły nad nią górę.

Wstała gwałtownie ze swojego miejsca i podeszła do ojca.

- Jak możesz opowiadać mi takie kłamstwa?! Jak możesz? Jesteś potworem, wychowywał mnie potwór! Nawet mnie nie poznałeś! Kto ci przerobił te zdjęcia, hm? Myślisz, że unikniesz odpowiedzialności?! Dopilnuję tego, żebyś trafił do więzienia! To ty ją zabiłeś, nie mama! Ty! To ty jesteś potworem, to ty…– szlochała, szarpiąc przerażonego Josepha za ramię.

Zanim Bob zdążył zareagować, staruszek sięgnął do kieszeni szlafroka i wszystko umilkło w przeciągu kilku sekund.

Wrzesień, 1977

Pogrzeb Susan Bench odbył się w małym gronie zaufanych osób. Została pochowana tuż obok swojej siostry, której prawdziwe imię wreszcie zostało przywrócone. Joseph nie został skazany – okoliczności łagodzące zapewniły mu dom spokojnej starości.

Nigdy więcej – pomyślał Bob, gdy ceremonia się skończyła. Właśnie odpalał papierosa, gdy podeszła do niego ciemnowłosa kobieta. Pamiętał ją całkiem dobrze – miała na imię Lucy i pracowała kiedyś w tym samym wydziale co on.

- Bob, prawda? Potrzebuję twojej pomocy. To skomplikowana, rodzinna sprawa. Ja… nawet nie wiem, od czego zacząć.

- Najlepiej od początku – uśmiechnął się.




Opwiadanie ukazało się drukiem w: Opowiadania wybrane drugiej edycji konkursu im. Bolesława Prusa na opowiadanie młodzieży / red. Justyna Luszyńska. - Gdańsk: Nakładem Fundacji Kultury Wobec, 2019. - s. 233-240