Jak zamordowałem człowieka / Wiktor Morawski

Drukuj

Przedmowa

  Kiedy dowiedziałem się, że Karol J. został oskarżony o morderstwo, do którego się przyznał, zrozumiałem że ten człowiek potrzebuje wsparcia. Choć nie znałem go dobrze, to wiedziałem, że nie ma przychylnych mu osób. Dlatego przez czas trwania procesu i zaraz po skazaniu odwiedzałem go, wysłuchując jego lęków i obaw, nie tylko jako jego przyjaciel, którym w tamtym okresie się stałem, ale także jako psycholog. Dwa tygodnie po skazaniu Karol J. zginął z rąk niezrównoważonego współwięźnia, zostawiając mi poniższy rękopis. Zapewne wiedział, że moje kontakty pozwolą na publikację jego zapisków. Teraz, kiedy po miesiącach mojego wysiłku poproszono mnie o napisanie tego wstępu, poczuwam się do poszerzenia kontekstu. Nie po to, by bronić skazanego, lecz żeby czytelnik mógł rozstrzygnąć sprawę zgodnie ze swoim sumieniem.

  Ze względów na bezpieczeństwo pewnych osób, zmieniłem wszystkie imiona i usunąłem pewne szczegóły, które umożliwiłyby identyfikację zbędnych dla spójności opowieści danych. Zmieniłem również nazwy ulic, bo mimo wszystko jest to historia faktycznego morderstwa, której śladem niektórzy mogliby podążać.

  Karol J. był bibliotekarzem, którego życie cechowała przede wszystkim przewlekła samotność. Nie miał wykształcenia, co jednak nadrabiał częstym czytaniem. Zamiłowanie do wszelkiej literatury objawia się w jego osobistym stylu, który często jest niezgrabnym połączeniem poetyki rozmaitych pisarzy. To nie jednak styl jest najważniejszy, ale myśl egzystencjalna towarzysząca narratorowi. Choć nie da się pominąć oceny moralnej zbrodni jakiej dopuścił się Karol J, to z poniższej historii wyłania się przede wszystkim obraz cierpienia. Tak samo niepokojące jak godne podziwu jest to, że bohater ma odwagę przyznać się do swoich decyzji, zamiast zrzucać winę na przeznaczenie lub Boga. Z drugiej strony w utworze uderza nieuchronność wyboru, który zupełnie zawładnął myślami autora. Poniższe zapiski to historia o wolności i odpowiedzialności, ale także o tym, że człowiek potrafi podświadomie dążyć do własnej klęski.

Dr Jan Dener

 

Nazywam się Karol J. I zamordowałem człowieka. Nie myśl czytelniku, że pisząc to oczekuję pochwały lub jakiegokolwiek uznania, bo w morderstwie istotnie nie ma nic wyjątkowego. Patrząc na historię ludzkości, można powiedzieć, że jest to czyn wyjątkowo pospolity i ordynarny. Niemniej czuję potrzebę opisania zbrodni jakiej się dopuściłem z przynajmniej trzech powodów. Pierwszym z nich jest mój wizerunek, obecnie szargany przez stronnicze media. Zamierzam dowieść, że nie jestem ani bestią, ani psychopatą, ale zwyczajnym człowiekiem jak ty, mój czytelniku, tyle że uwiedzionym przez prawdziwą ludzką naturę. Chciałbym także, aby moja historia stała się przykładem niebezpieczeństwa, jakie nosi w sobie ciekawość gatunku homo sapiens sapiens. Po trzecie, moje przestępstwo wyróżnia się tym, co wydaje się warte utrwalenia - ma charakter idealny. Właściwie miałoby, gdyby nie szczegół, który przez dziki entuzjazm jaki mi w tamtych dniach towarzyszył, zupełnie przeoczyłem.

  Nie zamierzam, tak jak wydawałoby się najbardziej odpowiednie, zaczynać opowieści od skrupulatnego ożywiania dzieciństwa, ponieważ nie jestem literatem, ale mordercą. Wystarczy mi napomknąć, że zawsze byłem trochę dziwnym dzieckiem, zbyt zainteresowanym otaczającym go światem i rzeczami, których nie mogłem widzieć, żeby ktokolwiek z moich rówieśników mnie rozumiał. Oczywiście nie byłem dzieckiem niesubordynowanym, a właściwie byłem najgrzeczniejszy z czworga rodzeństwa. Niemniej, mimo gwarnego domu, byłem w pierwszych dla mnie latach zupełnie osamotniony. Prawdopodobnie tu należy szukać początków mojej paranoi związanej z domniemaną wrogością otoczenia, która dokuczliwie towarzyszyła mi przez całe życie. Ostatecznie strach przed byciem obserwowanym tylko wyostrzył moją ostrożność.

  Wspomniałem wyżej o niepospolitej ciekawości, lecz wydaje mi się konieczne zaznaczyć, że nie była to wcale fascynacja śmiercią młodego zwyrodnialca. Właściwie to nie krzywdziłem świadomie ludzi, ani nie znęcałem się nad zwierzętami. Moje zainteresowanie dotyczyło raczej inwigilacji i poszukiwania przestępców. Zastanawiałem się jak w świecie, gdzie kontroluje się nas na każdym kroku, jest jeszcze miejsce na niekarane zbrodnie ze strony szarego człowieka. Z zainteresowaniem oglądałem mierne thrillery i zaczytywałem się w skandynawskiej prozie. Owa fascynacja spajała się z moimi lękami i tak zapewne powstał we mnie plan prawie idealny - jako produkt strachu i dociekliwości.

  Pomysł w całym swoim zarysie przyszedł do mnie pewnego jesiennego wieczoru, kiedy nie wychodząc od kilku dni z domu, może tylko na poranne zakupy, straciłem zupełnie

rachubę czasu. Moje rozmowy ograniczały się jedynie do wiadomości tekstowych, a czasem śmiesznych GIFów. Brak kontaktu z ludźmi, a w szczególności wszechobecna cisza, przełamywana psychodelicznymi brzmieniami muzyki, wprowadzała mnie zawsze w osobliwy nastrój. Tak jakbym żył zupełnie obok świata, w swojej małej rzeczywistości. Wtedy właśnie pojawiały się przemyślenia często wykraczające poza sferę rzeczy doświadczalnych. Jeśli czytelnik sam coś podobnego przeżył, to wie, że nie były to myśli pozytywne. Dlatego tak często uciekałem w literaturę, która pozwalała mi zupełnie ukryć się przed sobą w ujęciach zgrabnie zarysowanego uniwersum. I tak na przykład czytając o czynach Raskolnikowa, przejmowałem ciężar jego emocji. Dużo później miało się okazać, że przeżyję to zupełnie inaczej niż bohater Dostojewskiego, bez tego całego zbędnego patosu i objawów delirium. Miałem być mocno rozczarowany nierealnością wizji tego autora

  Tamtego dnia, gdy plan morderstwa spłynął na mnie jak boska iluminacja, kończyłem czytać współczesną powieść. Nieistotne są jej szczegóły, ale warto zauważyć, że rozwiązaniem historii było zabójstwo. Patrząc na niezgrabne poczynania głównego bohatera wzbierała się we mnie irytacja, aż w końcu przyłapałem się na korygowaniu jego planu. Nawet nie zauważyłem, kiedy odłożyłem książkę i w świetle cherlawej lampki zacząłem wszystko opracowywać. Tej nocy zamiast zasnąć jak przykładna owca w trzodzie, dokładałem wszelkich starań, żeby stworzyć kryminalny ideał. Oczywiście wiedząc jakie szerokie jest to pojęcie, a także jak często sprawcy nawet najgłupszych zbrodni pozostają na wolności, postawiłem sobie trzy warunki. Dowolność wyboru ofiary, twarde alibi i niezależność materialna - oto był tryptyk, służący mi jednocześnie za kodeks i mapę morderstwa. Do tego należało dodać brak osób trzecich, co jednak było wymogiem mojej naturalnej nieufności do ludzi i ich zdolności do racjonalnego rozumowania. Następnego dnia, po zaledwie trzech godzinach snu, rozpierała mnie duma, że to mój umysł spłodził takie dziecko. Wtenczas byłem jednak zbyt zachowawczy i zamknięty w swoim umyśle, by to dziecko donieść. Pozostało mi więc żyć swoim gasnącym życiem, zapominając o planie, a raczej odkładając go do szuflady na klucz, która szpeci każde urzędowe biurko. Przez cztery kolejne zimy, pomysł przychodził i odchodził jak momenty ekstazy mojej egzystencji. Nawiedzał mnie także w snach.

  Wszystko zmieniło się pewnego sobotniego ranka, kiedy dni były jeszcze przyjemnie ponętne, a noce już boleśnie nieprzystępne, a ja w ustach i w sercu czułem monotonność życia. Tego dnia wstałem z łóżka w pełni sił, z jakimś niewyjaśnionym podnieceniem i niespotykaną chęcią do życia. Mój zachowawczy imperator został zmieciony przez porywczego Attylę, który zdecydował, że dzień rozwiązania niedługo nadejdzie. Pozostawało mi tylko wcielić mój plan, który wytrwał w niezmąconej kruchą pamięcią formie, w życie. Nie ukrywam, że do czasu mojego pojmania, ani razu nie czułem lęku czy chociażby zawahania. Zawdzięczałem to, co później okazało się zgubne, mojej nieopisywalnej żarliwości tamtych dni.

  Pierwszym krokiem miał być wybór ofiary, który, muszę przyznać, nastręczał mi problemów. Jak już wspomniałem, miała to być persona dowolnie wybrana, którą miałem zamiar zaprosić na spotkanie w sprawie pewnej tajnej sprawy. Cały szkopuł tkwił w tym, żeby mieć pewność, a przynajmniej silne przypuszczenia, że szybko wzbudzę w niej zaufanie, a co najważniejsze, że ofiara będzie dyskretna. Ostatecznie wybór padł na Oliwiera D., z którym znałem się jeszcze z lat szkolnych. Nie była to osoba, którą darzyłem jakimkolwiek uczuciem. Rozmawiać ze sobą mieliśmy okazję na większych imprezach i spotkaniach, szczególnie tych organizowanych przez kogoś z naszej starej szkoły. Oliwier należał do osób lubianych w każdym towarzystwie, w którym się znalazł, co wynikało zapewne z jego nijakości i ciągłego uśmiechu na potulnej twarzy. Jak już powiedziałem, nie darzyłem go żadnymi uczuciami, także tymi negatywnymi, bo należał do osób, które nie uprzykrzają innym życia. Niemniej zawsze był wyrzutkiem, choć wyraźnie się tego wstydził. W klasie nigdy nie miał nikogo bliskiego. Byłem także pewien, że nadal nie znalazł sobie partnerki, co musiała utrudniać mu jego aparycja, bo trzeba było przyznać, że Oliwier nie należał do osób atrakcyjnych. Jednak głównym powodem, dla którego mój wybór padł na niego, była jego powszechnie znana zdolność do organizacji różnych meetingów i eventów. Zakładając, że potrzebowałem jego pomocy do organizacji spotkania klasowego, bo akurat zachciało mi się po ośmiu latach zobaczyć tych wszystkich nienormalnych ludzi, którzy bluzy zamienili na garnitury, BMXy na samochody w leasingu, a przygodny seks na małżeństwo, brzmiało to zupełnie dobrze i spójnie. Na początku musiałem usunąć konto na facebooku. Zrobiłem to na miesiąc przed, choć powinienem był dużo wcześniej. Moje szaleństwo nie wytrzymałoby ani dnia zwłoki więcej, dokonując tego najchętniej podczas pojedynczej doby. Im dłuższy post się przyjmie, tym wykwintniej posiłek będzie smakował. Wpisałem w przeglądarkę facebook.com/help/delete_account i nacisnąłem przycisk enter. To nie był mój pierwszy raz. Jak wspominałem, jestem paranoikiem. Tak, usuń moje konto. Zdecydowanie. Za siedem dni moje konto nie będzie istniało, poza jakimś serwerem w Kalifornii przechowującym wszystkie dane z usuniętych kont. W ten sposób wszystko się zaczęło, dostarczając mi pierwszej fali niespotykanego podniecenia. Pierwsze spotkanie umówiłem po dwóch tygodniach, bez dzwonienia. Po pierwsze zawsze czułem dyskomfort rozmawiając przez telefon, a po drugie, wiadomości tekstowe są lepszym dowodem niż bilingi, a to przecież one miały być podstawą mojej obrony.

Cześć, z tej strony Karol. Myślałem ostatnio o zorganizowaniu spotkania klasowego i byłoby świetnie gdybyś mi pomógł - wystukałem w końcu na klawiaturze czterocalowego ekranu trzęsącymi się dłońmi. Poranne podniecenie, narastające z każdym zdaniem jakby odeszło w eter razem z wiadomością, a ja padłem twarzą na łóżko, zatrzymując oddech na pół minuty. Na szczęście najgorsza część tego kroku, bezczynność, czyli zdanie na łaskę losu, trwała kilka minut i została zakończona przez triumfalne powiadomienie:

Oliwier: Czesc

Oliwier: jasne, moxe sie spotkmy

Oliwier : moze*

Na to liczyłem. Może być za tydzień?

Oliwier: ok a gdzie

Kawiarnia na Wyszyńskiego 23?

Oliwier: kk

Poszło gładko, choć trochę zbyt oficjalnie. Jednak najważniejsze było dla mnie to, że coś się zaczyna dziać, potęgując na nowo moje doznania. Rzuciłem telefon na łóżko patrząc jak odbija się od poduszki, żeby spaść na ziemię ekranem do góry. Już miałem wyjść triumfalnie z pokoju, kiedy ekran znów się zaświecił:

Oliwier: a co tam u cb?

Tego się nie spodziewałem, mimo że powinienem. Należało mu odpisać, nawiązać nieproduktywną rozmowę dla jego komfortu psychicznego, jednak nie potrafiłem się na to zdobyć. Pisanie z ludźmi, z którymi wcale się nie chce pisać mogłoby być z pewnością jedną z tortur piekielnych i to nie tylko dla mnie. Podczas spotkania można było subtelnie dać do zrozumienia swojemu interlokutorowi, że nie jest mile widziany. Długie przerwy, głośne westchnienia i spoglądanie na telefon były wymownymi gestami, a jednak nie tak ofensywnymi jak nieodpisywanie. Nie mogłem tak tego zostawić, więc napisałem, że pogadamy za tydzień, bo teraz mam urwanie głowy. Była to najbardziej niezgrabna i pozbawiona polotu wiadomość jaką mogłem wysłać, ale chyba zadziałała, bo Oliwier wysłał tylko suche “ok”.

Dzień spotkania jak i poprzedzający je tydzień przebiegły bardzo spokojnie, nawet trochę nudno. Muszę jednak przyznać, że samo spotkanie dostarczyło mi pozytywnych wrażeń, choć zdecydowanie bez związku z moimi zamiarami. Kiedy wszedłem do kawiarni Oliwier czekał posłusznie przy stoliku, chociaż ja sam przyszedłem piętnaście minut przed czasem. Pomachał mi jakby zaskoczony, że jestem tak wcześnie i wstał żeby się przywitać. Krzesło musiał odsunąć na znaczną odległość, bo jego ciało nie pozwalało mu na subtelne wymknięcie się spod nadzoru stolika. Jego nie tak znowu dużą nadwagę kompensował wzrost i gęsty zarost, dzięki którym nie wyglądał tak, jak ludzie jego budowy zazwyczaj wyglądają. Powstała przede mną twarz nie była pulchna lecz po prostu okrągła, tak jakby został urodzony właśnie do bycia grubym, co zresztą jest możliwe, bo o ile kojarzę z różnych zdjęć, był taki już przed naszym poznaniem. Co było dla mnie zaskoczeniem, to jego oczy, bo zapamiętałem je jako bardzo prostackie, a jednak teraz patrzyły się na mnie pewne siebie i zorganizowane. W połączeniu ze skąpymi włosami, które go postarzały i wytartą sportową marynarką, zrobił na mnie dosyć dobre wrażenie. Wszystko psuł ten jego głupkowaty uśmiech mówiący: jestem frajerem, możesz zrobić ze mną co chcesz. Nie myśl jednak czytelniku, że to właśnie przez owo frajerstwo wybrałem go jako ofiarę, bo w istocie był on bardziej pojętny od wielu ludzi, których miałem nieprzyjemność poznać.

Szybko wymieniliśmy między sobą trochę fałszywe informacje o tym co słychać i zaczęliśmy rozmawiać o organizacji spotkania. Na początku Oliwier powiedział z nieukrywanym podziwem, że strasznie jest mi wdzięczny za zabranie się za to i on chciał to zrobić od dawna, ale jest ciągle taki zapracowany. Ja z kolei zapewniłem go, że jest odpowiednią osobą, żeby mi pomóc i że może napisać do kilku ludzi, jednak chciałbym żeby trzymał ich na razie z dala. Im więcej osób będzie o tym wiedziało, tym więcej będzie chciało zrobić to po swojemu, co zdecydowanie nam nie pomoże. Zrozumiał. Czyżby? Czy rozumiał, że to tylko pretekst, żeby w ciągu kilku dni posłać go do grobu dla czystej fanaberii? Nie, o tym z pewnością nie miał pojęcia. Szybko ustaliliśmy kilka najważniejszych spraw i zaproponowałem, żebyśmy spotkali się ponownie za tydzień, aby wszystko pozamykać. Pod koniec, jak sądziłem, spytałem się go niedyskretnie czy przyjdzie ze swoją dziewczyną i jawnie się speszył. Postawienie pytania wprost okazało się być błędem i irytującą katastrofą, gdyż Oliwier zszedł na temat kobiet. Zamiast słuchać jego zapewne ważnego elaboratu, w całości poświęciłem się obserwacji ładnego kelnera, który z gracją przemieszczał się między stolikami. Chłopca o czarnych włosach, który miał mi umilić życie przez trzy wyrwane z rzeczywistości dni. I choć tego nie żałuję, były to trzy dni zwłoki.

Po ocknięciu się z miłosnej narkozy zostało mi czterdzieści osiem godzin, mimo że dałem sobie prawie tydzień na zorganizowanie pozostałych rzeczy. Na szczęście rządziły mną lęki, więc każdy etap zakładał pewien zapas czasu, niemniej nie mogłem sobie pozwolić na kolejny błąd czy rozproszenie. Napisałem rodzicom, że przyjadę za trzy dni ich odwiedzić. Zapewniłem, że nie muszą mnie odebrać z dworca, bo sam dojadę, w końcu dawno mnie w rodzinnym mieście nie było. Nie było mnie, bo go nienawidziłem, ale to nie miało teraz znaczenia. Pojechałem na dworzec kupić bilet. Nie myśl czytelniku, że nie wiedziałem o możliwość zdobycia go przez internet, miałem swoje powody, żeby zrobić to bezpośrednio, choć okazały się one zupełnie błędne i miały fatalne skutki, o których czytelnik może się na razie tylko domyślać. Następny dzień najbardziej chyba nadwyrężył moje poczucie bezpieczeństwa, bo wymagał ode mnie pójścia w miejsce publiczne. Musiałem kupić rzeczy w jakiejś taniej sieciówce, tu akurat nie było żadnego zaskoczenia, jednak mój strach zmuszał mnie do zachowania absurdalnej ostrożności. Co chwilę miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi i tylko w przymierzalni mogłem odetchnąć, choć przecież nie na długo, bo to zbyt podejrzane. Wszystko jednak przebiegło bez zbędnych incydentów, szczególnie że kolor czarny był teraz w modzie i kojarzył się raczej z hipsterstwem niż z morderstwem.

W noc przed drugim spotkaniem zaczęło się prawdziwe napięcie, ponieważ nie wiedziałem jak prowadzić konwersację. Naturalnie najważniejszą część miałem przygotowaną, jednak reszta pozostawała w chaosie i mogła być przyczyną łatwego potknięcia. Kiedy trzecią godzinę próbowałem zasnąć, miotając się w potencjalnych tematach rozmowy, postanowiłem zdać się na zdolności myślenia w czasie rzeczywistym i zasnąłem. Obudziłem się jednak wcześnie, przez co przypominałem bardziej wrak człowieka niż kogoś z idealną koncepcją panoszącą się po umyśle.

Na spotkanie przyszedłem czterdzieści minut przed czasem, mając nadzieję, że Oliwier znowu przyjdzie wcześniej. Nie myliłem się, bo był dwadzieścia minut przed wyznaczoną godziną. Zaproponowałem mu inną kawiarnię, bo nie mogłem pozwolić sobie na kolejne nieprzewidywalne starcie z moim kelnerem. Usiedliśmy w restauracji przecznicę dalej, na ulicy Batorego i zamówiliśmy lunch. Oliwier przyszedł ogolony co zrujnowało całe wrażenie jakie zrobił na mnie pierwszego dnia i upodobniło go zdecydowanie do bliżej nieokreślonego hodowlanego zwierzęcia. To, że mój wybór padł akurat na niego okazał się zbawienny, gdyż moje niezręczne milczenie zapełniał swoim ciągłym gadaniem, nie zrażając się brakiem mojej reakcji. Tym razem słuchałem go uważniej, choć nadal nie uważam tego za warte opisu. Kiedy skończyły mu się tematy, a przynajmniej zaczął wymyślać nowe, bo wierzę, że jego waga wynikała między innymi z ilości anegdotek i opowieści jakie kiedyś pochłonął, ostentacyjnie ściszyłem głos i zapytałem się czy mogę mu zaufać. Oczywiście, że mogę mu zaufać, przecież byliśmy przyjaciółmi, nie? Nie myśl czytelniku, że jestem bezduszny, bo jego naiwność i beznadziejność istotnie mnie poruszała, ale nie mogło to wpłynąć na moje decyzje. Zacząłem więc opowiadać mu o dziewczynie z naszej klasy, którą chłopak maltretuje. Istne piekło w domu, cała poobijana. Nie idzie na policję bo zwyczajnie się boi i my też nie idziemy bo możemy tym jej zaszkodzić. Co w takim razie chcemy zrobić? Nakopać gnojowi, który jest za to odpowiedzialny. W oczach Oliwiera zobaczyłem zawahanie, którego zresztą się spodziewałem, bo jak już wspominałem, nie należał do osób agresywnych. Na szczęście miałem na to sposób. Chodzi o Monikę. O tę Monikę, która tak bardzo podobała się Oliwierowi w liceum. On się do niej ślinił, a ona nim pogrywała, bo trzeba jej oddać, że był z niej kawał suki, lecz on nie przyjmował tego do wiadomości. Jego twarz diametralnie się zmieniła przyjmując wyraz desperacji. Śmiesznym zbiegiem okoliczności było to, że Monika faktycznie miała faceta o wątpliwej przeszłości. Czy ją bił, tego nie wiedziałem, a nawet nie miałem podstaw na takie przypuszczenia. Wtenczas było to nieważne, bo mój niby-partner nie miał nigdy dowiedzieć się prawdy. Podałem mu adres i godzinę spotkania. Na kilka różnych sposobów wbijałem mu do głowy, żeby nie dzwonił, zapewniając, że będę tam na niego czekał, bo dla mnie ta sprawa też jest ważna. Oczywiście gdyby zadzwonił, nie byłoby tragedii, ale z pewnością w pojawiłyby się niewygodne pytania - dlaczego przed śmiercią dzwonił akurat do pana? Niemniej jestem pewien, że zaufał mi tak dalece, że gdyby przed świadomą śmiercią miał do kogoś zadzwonić, to byłbym to ja. Kiedy upewniłem się, że mnie zrozumiał, zostawiłem na stole pieniądze i wstałem od stołu sięgając po płaszcz. Wtedy zostałem zaskoczony pytaniem czemu to robię. On wiedział, że ja wiem że on to robi z miłości, choć uważałem to za wytwór jego niezdrowej tęsknoty, jednak nie mógł zrozumieć, co było zresztą logiczne, czemu ja to robię. Chyba po prostu nie cierpię niesprawiedliwości - powiedziałem i wyszedłem z restauracji.

Do północy trwały moje przygotowania, które wyglądały bardziej na przekładanie rzeczy z miejsce na miejsce. Miotałem się na cztery godziny przed snem planując i przewidując jak zachować w pamięci ustawienia wszystkich trybów, bo pominięcie choćby jednego mogło prowadzić do fiaska. Kiedy przez następną godzinę nie było mi dane zasnąć, w ramach desperacji sięgnąłem po wódkę, która leżała w mojej zamrażarce od kilku lat. Nawet nie jestem pewien kto ją zostawił, ale musiało być to dawno, skoro pomyślał, że przyniesienie jej do abstynenta będzie dobrym pomysłem. Sytuacja była jednak wyjątkowa i wszystkie chwyty były dozwolone. Wstałem minimalnie przed południem z dyskomfortem, który musiało być popularnie nazywane kacem. Nigdy nie doświadczyłem tak okropnego uczucia, może podczas kilku z ogromu chorób które przeżyłem w dzieciństwie. Tym razem jednak mój umysł, który do białości rozpalał się na myśl o mających nadejść wydarzeniach, był katalizatorem tych objawów, dobijając mnie jeszcze bardziej. W końcu, po różnych próbach kuracji, wśród których pojawiło się regularne wyrzucanie z siebie trucizny razem z nieprzetrawionymi resztkami śniadania, wyszedłem z domu przed godziną dziewiętnastą. Od tego momentu, o czym chcę, żebyś wiedział mój czytelniku, moje czynności były wykonywane w mglistej świadomości i przenosząc to na kartkę, opieram się bardziej na poszlakach, którymi są moje odczucia, niż na faktach. To co opisuję to nie są bynajmniej żadne urojenia ani psychozy i zapewniam, że w chwili morderstwa byłem w pełni swojej świadomości

O dwudziestej z minutami wyjechałem z Dworca Centralnego w skórzanych sztybletach, szarych spodniach i beżowej koszuli. Na Dworcu Wschodnim byłem już kilka minut później, ubrany w czarne dżinsy, bluzę i niebieskie adidasy. Przebierając się w ciągu tych kilku minut czułem jak nigdy, że czas próbuje mnie dogonić i urżnąć mi głowę. Ręce zaczęły mi się trząść, a ubrania upadały na ohydną podłogę. Po wyjściu pobiegłem truchtem, choć nie było to blisko, na ulicę Cieszkowskiego, gdzie bloki były rozrzucone samotnie jak pomniki w mieście. Dosłownie, wydawało mi się, że widziałem tam taką samą zależność urbanistyczną.

Na Oliwiera czekałem ukryty we wnęce jednej z klatek dwadzieścia minut ponad czas, choć przybyłem z pół godzinnym wyprzedzeniem. Spoglądałem niepewnie na zegarek i rzucałem przeróżnymi bluzgami, mimo że jego nieprzyjście byłoby najlepszą rzeczą, jaka kiedykolwiek mogła mnie spotkać.

W końcu go ujrzałem i dałem znak, żeby podszedł bliżej. Zanim cokolwiek powiedział nóż ukryty dotychczas w mojej kieszeni wyrył mu krzywą linie na szyi. Padł, zanim zdołał się zorientować o co w ogóle chodzi, a ja nie poczułem nic. Żadnej ulgi czy wzniosłości, a tylko spoglądałem na krwawiące cielsko. Pozostawało mi mieć złudną nadzieję, że spełnienie nadejdzie kiedy policja zamknie jego sprawę. Otrząsnąłem się z rozmyślań i z wewnętrznej kieszeni jego płaszcza wyjąłem skórzany portfel. W zanadrzu miałem także skasowanie jego połączeń telefonicznych do mnie, gdyby takie się pojawiły, bo kod do jego smartfona podejrzałem na jednym ze spotkań, chyba na drugim, kiedy nie byłem już zajęty moim ślicznym kelnerem. Ciałem nie zamartwiałem się ponad to, że dla przyzwoitości wrzuciłem je do krzaków nieopodal i jak najszybciej się oddaliłem. Pozostało mi złapać stopa, co akurat zajęło mi dosyć sporo czasu i tak po kilku godzinach pojawiłem się na dworcu w moim rodzinnym mieście. Sprawa nie dawała mi spokoju, szczególnie po powrocie do mieszkania. Czekałem na rozwój wydarzeń, łaknąłem przedstawienia funkcjonariuszom mojego alibi. W końcu po ośmiu dniach do moich drzwi zapukała policja. Po raz ostatni przeszedł mnie ów niepokojący i podniecający jednocześnie dreszcz. Opowiedziałem o naszym ostatnim kontakcie, powiedziałem, że w dniu morderstwa wyjeżdżałem do rodziców. Oczywiście, że mam mam na to dowód i z chęcią im pokażę. Wtedy wyciągnąłem przeoczoną przeze mnie piętę achillesową, która w ciągu kilku dni została zmasakrowana. Nieskasowany, więc i nieistotny świstek papieru. Bilety sprawdzają dopiero po wyjeździe z miasta.

Rafał Mystek[1]

 

Do zajazdu dotarliśmy o świcie.

Słońce zaczęło wyłaniać się zza widnokręgu, kiedy zaskoczył nas miły powiew chłodnego wiatru. Nie czuliśmy czegoś takiego od wielu dni – zdążyliśmy przyzwyczaić się do surowego gorąca, który zeskrobywał nam skóry z ciał całymi płatami. Z samego rana kojący wiatr był całkiem miłą odmianą. Okłady z materiału nasączonego zimną wodą już dawno nam zbrzydły. Szmaty powoli zaczynały śmierdzieć.

Nawara zatrzymał wehikuł paręnaście metrów od wschodniej ściany walącego się budynku. Wszyscy wysiedliśmy. Teper ledwo utrzymał równowagę, kiedy zeskoczył z wieżyczki pojazdu. Nie trudno było zauważyć, że jest bardzo głodny.

Zajazd był w całości zbudowany z drewna. Wszystkie ściany konstrukcji miały bardzo głębokie i rozlazłe luki, jak gdyby dawno temu grasowała tu plaga termitów. Dach był całkiem płaski – kiedyś prawdopodobnie równe, drewniane zadaszenie tworzyło solidną podłogę ówczesnego strychu, teraz jednak po dawnym, możliwie wypukłym dachu nie było tutaj ani śladu. Zajazd posiadał puste okiennice, co wcale nas nie zaskoczyło. Nie pamiętałem, kiedy ostatnim razem widziałem jakiekolwiek szkło. Pamiętałem jedynie, że było to zbyt dawno.

Góra zlazł z wehikułu jako ostatni. Kiedy zeskakiwał z paki pojazdu, wytarte opony aż wygięły się pod jego ciężarem, przez co cała maszyna zakołysała się niebezpiecznie. Nawara położył rękę na masce wehikułu, jak gdyby chciał uspokoić zaniepokojone, delikatne zwierzę. Naprawdę kochał ten wóz. Jako jedyny jeszcze miał ochotę się na niego patrzeć.

– Dobrze zaparkowaliśmy – powiedziałem, kiedy Góra oraz Teper zaczęli rozpakowywać sprzęt, a Nawara ruszył w moim kierunku. Zbliżyłem się do drzwi zajazdu, skąd łypało na mnie pożerające, ciemne wnętrze budynku. Marzyłem o chłodzie. W środku musiało go być wiele. – Słońce jest za nami, a od frontu nie ma zbyt wielu okiennic. Ciężko będzie się na nie patrzeć. Zamierzałeś tu stanąć?

– Oczywiście, że tak – odpowiedział beznamiętnie kierowca wehikułu. – Słońce zawsze za nami. Powtarzasz to bez przerwy.

– Mój ojciec stracił wzr...

– Tak, wiem, twój stary stracił wzrok, patrząc prosto w słońce – dokończył znudzony Nawara i splunął śluzem na rozgrzaną, jałową ziemię. – Słońce zawsze za nami. Wyluzuj, Laz. Mamy gdzie odpocząć.

Uśmiechnąłem się nieznacznie. To prawda, mówiłem o słońcu cały czas, a mój starszy rzeczywiście stracił wzrok patrząc na nie. Słońce było naprawdę niebezpieczne. I należało o tym pamiętać.

Góra, trzymając w jednej ręce dwie torby ze sprzętem, a w drugiej ogromną, metalową rurę z zakrzywionym zakończeniem, podszedł do mnie i do Nawary parę minut po naszej rozmowie. Stanął po mojej prawej stronie, także łakomie patrząc na bezdrzwiowe wejście zajazdu, prawdopodobnie także marząc o czekającym tam na nas chłodzie. Rzucił torby oraz rurę na ziemię, a kiedy sprzęt dotknął podłoża, do góry odbiły się kłęby żółtego kurzu zmieszanego z piaskiem. Góra rozmasował barki oraz łokcie, cicho stękając z bólu.

– Cicho tutaj – powiedział tym swoim lekko przygłupim tonem. Góra działał mi wyjątkowo na nerwy. Odkąd go poznałem, nie miałem wątpliwości, że to zwykły debil. Od wtedy nie powiedziałem jednak ani słowa. Był wielki i silny, a cechy te miały ogromną wartość podczas naszej bezcelowej wyprawy. – Myślicie, że ktoś tam jest?

– Raczej nie – odpowiedziałem lekko znudzony, ale nie okazałem irytacji. Góra na to nie zasłużył. Był głupi, lecz nigdy mi niczym nie zawadził ani nie dał mi powodu abym żywił do niego niechęć. Tak naprawdę wkurwiał mnie całkowicie bez przyczyny.

Spojrzałem w niebo. Pomarańczowy odblask horyzontu malował na widnokręgu złociste smugi, które odbijały się między sobą na jeszcze bardziej pomarańczowym nieboskłonie. Miało taką barwę od wielu lat. Niebieskie niebo ostało się w kulturze już tylko w opowieściach.

Kątem oka zauważyłem, jak Góra odwraca głowę w stronę wehikułu, a potem z powrotem na nas.

– Naprawdę źle z nim chłopaki... – powiedział przejęty, próbując nawiązać ze mną kontakt wzrokowy. – Jest bardzo głodny. Przed chwilą próbował mnie ugryźć.

Spojrzałem osiłkowi prosto w oczy. Był ode mnie wyższy o jakieś dwadzieścia centymetrów, jednak jego łagodna twarz odbierała mu na powadze. Czasami, gdy na niego patrzyłem, miałem ochotę parsknąć śmiechem. Mimo to, od wielu lat nie doświadczyłem szczerego śmiechu.

– Może powinno mu się udać – odpowiedziałem. Drwina pomagała wytrzymać w towarzystwie idioty. – Dużo cię jest. Podzieliłbyś się.

Góra parsknął nieudawanym śmiechem. Wiedziałem, że emocja ta jest w stu procentach szczera. Osiłek miał takie same zmartwienia jak my, a mimo to radził sobie z nimi na poziomie nieświadomego, małego dziecka. Zachowywał się często jak gdyby nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Jak chłopczyk, który nie wie, że gdy dotknie rozgrzanego żelazka, to zostanie mu na rączce blizna. Czasami chciałem, żeby śmiech przychodził tak łatwo każdemu z nas.

– Co z nim robimy? – zapytał Nawara, obserwując siedzącego na ziemi Tepera. Mężczyzna oparty był o blachę wehikułu. Nieobecnym wzrokiem wypatrywał czegoś w pustej przestrzeni.

– Zabierzmy go do środka – powiedziałem, ponownie odwracając wzrok w stronę wejścia do drewnianego zajazdu. – Poszukamy czegoś do jedzenia. Może znajdziemy jakieś puszki.

Nawara i Góra nie odezwali się. Osiłek bez słowa ruszył w stronę półprzytomnego Tepera, aby przenieść go do wnętrza budynku.

Na zewnątrz robiło się coraz cieplej. Mordercze słońce w szybkim tempie wznosiło się ponad linię horyzontu, a powietrze wokół niego zaczęło falować niebezpiecznie z powodu wszechogarniającego gorąca. Czułem wzrost temperatury na własnych plecach – moja koszula, jak każdego poranka, ponownie zaczęła robić się mokra od potu. Słyszałem, gdy piach pod nogami idącego Góry zaczynał coraz bardziej skrzypieć. Słońce wysuszało podłoże. Dźwięk, jaki wydawały buty, kiedy dotykały wysuszonej ziemi był nie do wytrzymania.

Skinąłem na Nawarę i wspólnie ruszyliśmy w stronę wejścia do drewnianego zajazdu.

– Nie podoba mi się to miejsce – powiedział kierowca, kiedy zbliżaliśmy się do ziejącego chłodem wylotu budynku. – Wygląda jak dom strachów.

– Nie bądź śmieszny. Musimy mieć schronienie na czas dnia. Wygląda, jakby w środku było chłodno – do naszych uszu dotarł jęk Tepera, którego Góra właśnie zarzucił sobie na plecy. – Nie znajdziemy lepszego miejsca w ciągu godziny.

Nawara przystanął w miejscu, lustrując budynek od samego dachu, aż po obskurne fundamenty.

– Nie wygląda, jakby w środku miały być jakiekolwiek zapasy. Teper nie przeżyje całego dnia bez jedzenia.

Popatrzyłem beznamiętnie na przejętego kierowcę. W momentach takich jak te, naprawdę zazdrościłem Nawarze poczucia resztek jakiejkolwiek empatii.

– Wtedy będziemy ciągnąć drzazgi – odpowiedziałem i przekroczyłem próg niewielkiego budynku, czemu towarzyszył dźwięk drewna, uginającego się pod moim ciężarem. Nawara wszedł do środka zaraz za mną.

Wnętrze zajazdu było dokładnie takie, na jakie wyglądało z zewnątrz. Wytarte ściany, od których całymi płatami odchodziły fragmenty konstrukcji, powyginały się we wszystkie strony, nie tylko od wpływu temperatury, ale także od ciężaru całej budowli. Strop budynku był niepełny – niektórych belek, podtrzymujących biednie otynkowany sufit po prostu brakowało. Podłoga zajazdu łuszczyła się, przez co podłoże pełne było łukowatych, drewnianych wypustek, utrudniających chodzenie. Cała konstrukcja wyglądała, jak gdyby lada moment miała runąć z impetem i zrównać się z jałową ziemią na zewnątrz. Teraz nie dziwiło mnie, dlaczego Nawarze się to miejsce nie spodobało.

Wnętrze umeblowane było jak typowy zajazd połączony z małą karczmą. Na środku głównej izby pomieszczenia walały się bezładnie drewniane (a jakże) krzesła i stoliki, jak gdyby ostatnią rzeczą, jaką budynek ten oglądał, była solidna bitka rozwścieczonych przygłupów. Przy zachodniej ścianie pomieszczenia znajdował się bar – za wysokim szynkwasem, umiejscowione były szerokie półki, niegdyś prawdopodobnie pełne najróżniejszych alkoholi. Prawie wszystkie zostały brutalnie wyłamane. Wszystkie, co do jednej, były całkiem puste.

Nad barem, tworząc coś w rodzaju niewielkiego zadaszenia półek z alkoholem, wznosiło się szerokie na parę metrów półpiętro, prowadzące na drugi poziom zajazdu. Z dołu nie dało się dostrzec szczegółowo, co znajduje się na górze. Podejrzewałem jedynie, że jest tam parę pokoi mieszkalnych. Może kiedyś spali tam goście, którzy zostali zaskoczeni przez niespodziewaną wichurę. Może zatrzymywali się tu kupcy, chcący bezpiecznie przechować przez parę dni swoje cenne towary. Może tak naprawdę mieszkali tu właściciele zajazdu. Może po prostu barman rżnął w tych pokojach barmankę.

Usłyszałem jeszcze głośniejszy skrzyp drewnianej podłogi, kiedy Góra wchodził do środka, trzymając na rękach ledwo przytomnego Tepera.

– Źle z nim... – jęknął osiłek. Wszedłszy do izby rozglądnął się niezdarnie, nie wiedząc co począć z chorym kolegą.

Skóra Tepera przybrała buraczany kolor. Gorączka głodowa. Na taką samą chorował trzy miesiące temu Nawara.

– Połóż go na stole! – krzyknął kierowca, odsuwając na bok niepotrzebnie walające się krzesła. Przesunął na środek pomieszczenia jeden ze stolików. Nogi drewnianej ławy nie wyglądały najsolidniej na świecie. Wiedziałem jednak, że Nawara robi cokolwiek, byle tylko nie pozwolić Teperowi umrzeć.

Mężczyzna jęknął głośno, a Góra zapiszczał niczym mała dziewczynka i jak najszybciej położył przyjaciela na ławce. Gdy tylko pomyślał, że nikt na niego nie patrzy, szybko wytarł obie ręce o przód skórzanej kamizelki. Wyglądało to tak, jak gdyby chciał się pozbyć zarazków, aby nie złapać tego samego, na co chory był Teper. Gorączką głodową nie dało się jednak zarazić. Na gorączkę głodową albo się jadło, albo umierało.

Nawara natychmiast doskoczył do leżącego na stole kolegi. Objął jego twarz rękoma i byłem pewien, że poczuł niesamowite gorąco jakim biło całe ciało Tepera. Mimo to, nie powiedział ani słowa. Współczucie kierowcy nie dziwiło mnie. Jeszcze trzy miesiące temu Teper próbował go ratować z nie mniejszym zaangażowaniem.

– Laz! – krzyknął Nawara, poniekąd wyrywając mnie z zadumy. W tak wysokiej temperaturze naprawdę ciężko skupić myśli. – Laz, do jasnej cholery! Znajdź coś do jedzenia! On długo nie wytrzyma...

Spojrzałem kierowcy prosto w oczy. Był naprawdę zrozpaczony – w kącikach jego oczu dostrzec można było niewielkie krople łez. Jak udało mu się wycisnąć z organizmu jeszcze jakąkolwiek wodę? – zapytałem sam siebie. Szczerze mówiąc od dawna podejrzewałem Nawarę o chowanie przed nami zapasów. Nie zdziwiłbym się, gdybym odkrył butelki z wodą ukryte pod maską jego ukochanego wehikułu. Może właśnie dlatego nikomu nie pozwalał ruszać swojego cennego wozu....

Skinąłem głową na prośbę przyjaciela. To nieładnie być podejrzliwym wobec kogoś bliskiego, zwłaszcza jeśli w pomieszczeniu znajduje się także prawie nieboszczyk.

Rozglądnąłem się dookoła i oprócz rozpaczającego Nawary i Góry – siedzącego na dwóch krzesłach naraz, obgryzającego nerwowo paznokcie u dłoni – przy północnej ścianie zajazdu zauważyłem drewniane schody, prawdopodobnie prowadzące na półpiętro, wznoszące się nad barem izby. Powoli skierowałem się w tamtą stronę.

W mojej opinii poszukiwanie jedzenia i tak nie miało żadnego sensu. Owszem, ostatnim razem mieliśmy prawdziwe szczęście – blisko kanałów znaleźliśmy wysuszonego, martwego szczura, dzięki któremu kupiliśmy Nawarze kolejną godzinę życia. Ostatecznie dojechaliśmy na jakąś niewielką farmę, gdzie gospodarz poczęstował nas chlebem. Nawara przeżył głodową gorączkę. Pewnie dlatego ma teraz w sobie tyle nadziei.

To było jednak bardzo dawno temu. Dopisało nam szczęście, któremu nie mogliśmy uwierzyć naprawdę długi czas. Wierzący mogliby to śmiało określić mianem cudu – historie takie jak te zdarzają się jedynie w opowieściach. Wątpliwym jest, iż podobny „cud” mógłby przytrafić się nam po raz kolejny.

– LAZ! IDŹ! – ponownie krzyknął Nawara. Teper jęknął jeszcze głośniej niż wcześniej.

Stanąłem przed czarnymi, drewnianymi schodami. Nie wyglądały solidnie – z dołu udało mi się naliczyć siedem dziur w przeżartym materiale, na których spokojnie mógłbym połamać sobie kończyny. W wielu miejscach drewno, z których zbudowane zostały schody było naprawdę cienkie – jedynie niewielki nacisk wystarczył, aby powstała na nich kolejna, niebezpieczna dziura.

Musiałem być naprawdę ostrożny. Kiedy Teper umrze, zostanie nas tylko trzech, a wtedy każda para rąk oraz nóg będzie niezbędna do dalszego przeżycia. Im nas mniej, tym trudniejsza stanie się podróż. Nie mogłem pozwolić sobie teraz na jakikolwiek uraz.

Powolnym, posuwistym krokiem ruszyłem w górę po czarnych schodach zajazdu.

Jęki Tepera zagłuszały głośne skrzypienie wiekowego drewna. Schody były dość długie – zajazd z zewnątrz wydawał się znacznie niższy niż w rzeczywistości. U szczytu, drewniana konstrukcja gwałtownie zakręcała w lewą stronę. Nie mogłem zobaczyć co znajduje się pod koniec przeżartej przez termity ścieżki. Nie z tego poziomu.

Ostatni szczebel schodów udało mi się pokonać omijając surową wyrwę, z której niczym pale wystawały ostre jak brzytwa gwoździe. Były wbite główkami do dołu. Gdybym znajdował się w lepszym stanie (może bardziej świadomym), od razu powiadomiłbym o tym fakcie resztę drużyny. Teraz jednak było mi wszystko jedno. Jeśli to pułapka, to i tak wykonana dość mizernie.

Postawiłem stopę na podłodze drugiego piętra zajazdu.

Poziom ten wyglądał zupełnie w ten sam sposób, w jaki go sobie wyobrażałem. Był to niedługi korytarzyk (także w całości wykonany ze zgniłego drewna), kończący się beżowymi, zamkniętymi drzwiami. Na prawej i lewej ścianie także odmalowywały się prostokątne wejścia – łącznie, korytarz prowadził do pięciu pomieszczeń, z których tylko trzy były ukryte za drewnianymi przystępami, wiszącymi na zardzewiałych zawiasach. Pozostałych dwóch drzwi brakowało. Oba pokoje mieszczące się na lewej stronie korytarza były całkowicie odsłonięte.

Wszedłem metr w głąb wąskiej, zacienionej sieni tylko po to, aby nie musieć dłużej słuchać coraz głośniejszych jęków cierpiącego Tepera. Nie zdało się to jednak na nic – krzyki przyjaciela słyszałem tutaj tak wyraźnie, jak gdybym stał dokładnie obok niego. Przeżarte drewno nie było najlepszym izolatorem dźwięku. Na pewno nie w przypadku takiego hałasu.

Zacząłem zastanawiać się, czy i tutaj nie będę w stanie znaleźć kolejnego martwego szczura. Teper z pewnością by się ucieszył. Pamiętam, że ostatnio to właśnie jemu szczury smakowały najbardziej. Nie wiem jednak, jak od tego czasu zmieniły się jego upodobania kulinarne. Dawno nie widziałem Tepera mającego cokolwiek w ustach. Skutki tego dochodziły do moich uszu właśnie w tym momencie.

Podszedłem do ostatnich drzwi w korytarzu – tych beżowych, zamkniętych u szczytu zacienionego przedsionka. Wyglądały najsolidniej z wszystkich trzech drzwi znajdujących się w sieni. Mogło to świadczyć o wielu rzeczach. Gwoździe, wbite główkami do dołu dość mocno nakierowywały mój tok myślenia. Ponownie, było mi jednak wszystko jedno. Od dawna wiedziałem, że każdy los jest lepszy od umierania na głodową gorączkę. Teper na pewno by się ze mną zgodził.

Nie słyszałem skrzypienia podłogi, gdy szedłem korytarzem. Jęki przyjaciela skutecznie je zagłuszały.

Nacisnąłem na klamkę beżowych drzwi i usłyszałem cichy szczęk mechanizmu zamka. Delikatnie popchnąłem solidne drewno gładko przed siebie.

Z wnętrza pokoju powitał mnie widok okrągłej lufy rewolweru, mierzącego prosto w punkt między moimi brudnymi brwiami.

Pokoik, który buchnął we mnie gęstym, zatęchłym powietrzem na pierwszy rzut oka wyglądał na niewielką spiżarnię. Rzeczywiście mogło tak być – każda ściana, oprócz tej, na której znajdowały się drzwi, zastawiona była wysokimi, stalowymi półkami, ciągnącymi się od pierwszego rogu pomieszczenia, aż po ostatni. Wszystkie półki były jednak puste – gruba warstwa kurzu, oblepiająca każdą wolną przestrzeń metalowych mebli świadczyła, iż jedzenie w spiżarce skończyło się bardzo dawno temu. Wcale mnie to nie zdziwiło. Nie spodziewałem się znaleźć w tym miejscu jakiegokolwiek jedzenia.

– Wynoś się stąd... – usłyszałem cichy szept.

Może gdybyśmy nie pojechali objazdem przez opuszczoną wieś na północny-wschód od zajazdu, to dotarlibyśmy tutaj, kiedy jedzenie było jeszcze na półkach?

– Daj nam spokój...

Może gdyby Teper nie wpierdalał wszystkiego, kiedy nie był głodny, to teraz nie umierałby w konwulsjach, mając wcześniej przygotowane zapasy?

Nie chcemy was tu...

Może gdybym przez tyle lat nie czekał na niechybną śmierć, to teraz bałbym się o swoje życie jak cholera i krzyczał niczym wariat, rozpaczliwie wołając o pomoc?

– Odejdź, błagam...

Nie chcemy was tu?...

Teraz!

Odejdź... błagam?...

– Odłóż to – powiedziałem, patrząc prostu w wycelowaną we mnie broń.

Jęki Tepera wciąż rozsadzały od środka cały zajazd. Byłem pewien, że z dołu i tak nikt mnie nie usłyszy.

Dobrze radzę

Naprzeciw mnie, oparte o jedną z półek w niewielkiej spiżarce siedziały skulone cztery postacie.

Pierwszą od lewej, zwiniętą prawie że w kłębek, z załzawionymi oczami była mała dziewczynka, na oko licząca może osiem lat. Patrzyła się na mnie z nieukrywanym strachem w oczach, a światło z jej niebieskich źrenic odbijało się rykoszetem od wszystkich stalowych półek znajdujących się w spiżarce. Miała na sobie jeansowe ogrodniczki i czerwone, malusieńkie buciki w białe kropki. Jej czoło rozpalone było od gorąca panującego w spiżarce.

Po prawej stronie siedziała młoda kobieta, o promiennych, złocistych włosach, sięgających jej prawie że do pasa. Także oparta była o metalową półkę za jej plecami, a w luce, powstałej między kolanami kobiety a jej torsem, spoczywało zawinięte w brudną szmatę niemowlę, śpiące cicho i nie wydające żadnego dźwięku, mimo nieustannych wrzasków cierpiącego Tepera. Kobieta była przerażona. Na jej czole malowała się głęboka, powstała ze zmartwienia zmarszczka.

Na samym środku, pomiędzy wszystkimi postaciami, siedział postawny, brudny mężczyzna. Ubrany był w sprane, stare jeansy i brązową, przepoconą koszulkę spod której wystawał stojący, granatowy kołnierz. Na twarzy miał wyraz przerażenia, jednak starał się nie okazywać strachu i butnie patrzył na mnie, stojącego w drzwiach. W roztrzęsionej ręce trzymał wycelowany rewolwer. To on, chwilę wcześniej żądał mojego odejścia. Robił co mógł, aby zapewnić bezpieczeństwo swojej własnej rodzinie.

Odpowiedzialny mąż pięknej kobiety i ojciec dwójki dzieci.

Celował we mnie ogromnym rewolwerem.

– Odłóż to, głupcze – powiedziałem raz jeszcze, kiedy po poprzedniej prośbie dłoń mężczyzny wciąż znajdowała się w powietrzu.

Facet spojrzał na mnie jeszcze bardziej zdziwiony.

– Wynoś się stąd... – rzekł cichym, wykończonym głosem. Wyglądał, jakby naprawdę miał zamiar zabić mnie, w próbie obrony swojej rodziny. – Nie chcemy was tu...

Kąciki ust lekko uniosły mi się w górę. Przysięgam, że nie potrafiłbym tego opanować.

– Ciężko będzie ci wygonić nas nienabitą bronią – odpowiedziałem mężczyźnie. Z dziwną satysfakcją dostrzegłem, jak jego oczy zaczynają drgać impulsywnie ze strachu. I zdziwienia.

Jego dłoń delikatnie opadła, jednak rewolwer wciąż wycelowany był w moje ciało. Nie było w tym oczywiście nic dziwnego – ostatnia deska ratunku mężczyzny została w parę sekund zdemaskowana, on jednak chcąc bronić samego siebie i swoich bliskich nie dopuścił takiej możliwości do myślenia. Wciąż trzymał broń wysoko w górze, gotów odpalić choćby i powietrze. Rewolwer był dla niego barierą, która w mniemaniu mężczyzny odgradzała niebezpieczeństwo świata od jego rodziny. Nie dziwnym więc było, że w takiej sytuacji, opuszczenie broni nie wchodziło w grę. Przynajmniej nie teraz.

Głośny jęk Tepera przeplótł się w powietrzu z cichym szlochem ośmioletniej dziewczynki. Siedząca obok mężczyzny kobieta wciąż nie odezwała się ani słowem. Niemowlę na jej rękach dalej niewzruszenie słodko spało.

– Co tu robicie? – zapytałem. Nie chciałem by się mnie bali. Nie miałem takich intencji.

Usiadłem po turecku. Patrząc się w oczy mężczyźnie zza progu, kiedy odgradzała nas nie tylko broń trzymana w jego dłoni, ale także odchylone, drewniane drzwi, miałem nadzieję, iż ten odzyska trochę wiary w siebie. Nie wiem, dlaczego chciałem rozmawiać. Dawno nie spotkałem innych ludzi.

Swoim gestem zrównałem się wzrokiem z facetem uzbrojonym w bezużyteczny rewolwer. Wciąż patrzył mi prosto w oczy.

– Co tu robicie? – powtórzyłem pytanie.

Mężczyzna otworzył lekko usta. Zmarszczka na czole jego kobiety powoli zaczynała zanikać. Jęki Tepera nieustannie przybierały na sile.

– Mieszkamy... Od dwóch tygodni... – odpowiedział niskim głosem mężczyzna. Słychać było, że dopiero co pozbył się z gardła ogromnej, wyimaginowanej guli.

– To długo – stwierdziłem – Nie widziałem żadnego wozu. Jak się tu dostaliście?

Facet długo nie odpowiadał. Jego oczy zdradzały coś więcej niż tylko strach. Miałem wrażenie, że dostrzegam w nich obrzydzenie. Nie zrobiło to na mnie wrażenia.

– Piechotą. – odpowiedziała po czasie jego kobieta. Zaraz po tym wymienili wymowne spojrzenia. Mężczyzna popatrzył się na nią z martwym wyrzutem.

– To niemożliwe. Nie przeżylibyście tyle czasu na pustyni. Nie bez środka transportu.

Nie otrzymałem odpowiedzi. Ani od mężczyzny, ani od kobiety. Szloch małej dziewczynki powoli cichł, jednak jej twarz wciąż rozpalona była od panującego dookoła gorąca. Słońce dalej wznosiło się coraz wyżej na nieboskłonie. Nieszczelny sufit zajazdu przepuszczał pojedyncze, śmiertelnie niebezpieczne promienie słoneczne przez luki w przeżartym drewnie konstrukcji.

– Skąd tu przyszliście? – zapytałem.

Mężczyzna wciąż patrzył mi się prosto w oczy, jednak dłoń zaciśniętą na broni trzymał leżącą na chłodnej podłodze spiżarni. Kobieta była bardziej skora do rozmowy.

– z Kedd – odpowiedziała lekko roztrzęsionym głosem. – z północy. Szliśmy nocami.

– Ile dni przeżyliście w piachu?

Kobieta ucichła na moment.

– Czternaście – odpowiedziała. Nie brzmiało to jak kłamstwo. Musiała to więc być bardzo imponująca prawda.

Teper krzyczał. Czułem jak powoli wchodzi w fazę szału, tak bardzo typowej dla głodowej gorączki. Jeszcze trochę czasu i nawet Góra nie będzie w stanie go opanować. Kiedy ta chwila nadejdzie, wiem, że będzie mi całkiem obojętna. Zbyt dużo wydarzyło się w moim życiu przez ostatnie lata.

– Jak długo wy podróżujecie? – zapytał mnie mężczyzna, mając w głosie oskarżycielski i pełen wątpliwości ton. Facet ten musiał być znacznie mądrzejszy od swojej kobiety. Albo po prostu nie był tak naiwny.

Cichy szmer powietrza dotarł do moich uszu przez nieszczelny fragment ściany korytarza za moimi plecami. Był niezwykle przyjemny.

– Już nie pamiętam – odpowiedziałem szczerze i ze szczerym uśmiechem. Od zbyt dawna, przyjacielu.

Facet prychnął śmiechem.

– Jak udało wam się przeżyć w piachu? – zapytałem bezpośrednio mężczyznę. Cicha wojna słów, której stronami byłem wyłącznie ja oraz on.

Facet spojrzał na mnie spode łba. Także się uśmiechnął. Szyderczo i z chęcią mordu.

Próbował zachować godność. Choćby i na koniec.

– Spójrz tylko na niego, Lina... – zaczął mężczyzna, a ja zamknąłem odruchowo oczy. Już wiele razy słyszałem ten ton. Nie chciałem przeżywać tego od nowa. Wiedziałem jednak, że nie mam wyboru.

– James, błagam, nie... – zaczęła kobieta o imieniu Lina. Ośmioletnia dziewczynka zaczęła płakać. Niemowlę wciąż niewzruszenie spało.

Wstałem, podobnie jak mężczyzna o imieniu James. Nie śmiałem otworzyć oczu. Nie było mi wstyd. Chciałem oddać Jamesowi tę chwilę godności. Chciałem, by chociaż na sam koniec to on odszedł z tego pojedynku zwycięsko. Słuchałem, mając zamknięte oczy.

– Jestem żołnierzem, ty tchórzliwa łajzo – zaczął swój ostatni monolog mężczyzna. Wiatr przyjemnie muskał mnie po plecach. Słońce ustąpiło. Jak to dobrze, że słońce choć na chwilę ustąpiło. – Myślisz, że nigdy wcześniej nie spotkałem takich jak wy? Walczyłem na wojnie, kiedy ty wraz z tymi gnojami ukrywałeś się po kanałach.

Teper krzyczał jak nieopamiętany. Słyszałem, jak zaczyna wyrywać się płaczącemu Nawarze.

– Spójrz na niego, Lina. Ja obserwowałem ich z okiennicy, kiedy podjeżdżali tutaj tym swoim szmelcem. Patrzyłaś mu w oczy, Lina? Nie?

– James, błagam... – zrozpaczona i roztrzęsiona kobieta przyciskała do piersi spokojne niemowlę. Po jej policzkach ciekły strużki łez.

– Jego oczy są przekrwione, skarbie. Podobnie jak oczy całej tej żałosnej bandy. Tak samo wasze dłonie. Trzęsą się jak popierdolone. Ten kierowca ledwo utrzymywał kierownicę w ryzach. Osiłkowi trzęsły się kolana.

Może to wcale nie był martwy szczur? Może tak naprawdę to było coś większego? Znacznie większego? To nieważne.

– w najlepszym stanie jest ten chory. Bo jest głodny. Jemu nie trzęsą się ręce ani nogi, a krew powoli odpływa mu ze źrenic. Ale nie na długo, prawda? Musicie go nakarmić albo umrze.

Może farmer, który nakarmił nas chlebem, wcale nie nakarmił nas chlebem? Może nakarmił nas czymś innym? To nieważne.

Teper wyrwał się Nawarze i Górze. Słychać było uderzenie stołu o drewnianą podłogę zajazdu. Ośmiolatka płakała jeszcze głośniej.

– Zrób to, ty jebana kupo łajna, ty gnoju bez zasad, bez empatii, bez honoru! Zrób to, pojebany cwelu! Ćpuny są lepsze od was, wy zwierzęta! Zrób to ty głupcze! ZRÓB TO!

– JAMES, BŁAGAM!

ZRÓB TO!

Otworzyłem swoje przekrwione oczy i spojrzałem na swoje roztrzęsione dłonie. To wyglądało zawsze tak samo. To było moje popieprzone katharsis, które za każdym razem musiałem przeżywać od nowa. Jednak nie dawało oczyszczenia. Dawało jedynie smutek. A potem ruszaliśmy dalej.

To nieważne.

Odsunąłem się od pełnego godności żołnierza. Ruszyłem z powrotem w stronę czarnych, drewnianych schodów.

– Teper – zawołałem tak, aby mieć pewność, że przyjaciel mnie usłyszy – Obiad.

Minąłem się z tym rozwścieczonym, głodnym zwierzęciem na schodach. Piana ciekła Teperowi z ust. W jego przekrwionych oczach dostrzegłem rządzę mordu.

Chwilę później usłyszałem tylko krzyki kobiety oraz ośmiolatki. Dźwięk rozrywanych kończyn i płynącej krwi. Mężczyzna nie krzyczał. Żołnierze umierają po cichu.

 




Opwiadanie ukazało się drukiem w: Opowiadania wybrane drugiej edycji konkursu im. Bolesława Prusa na opowiadanie młodzieży / red. Justyna Luszyńska. - Gdańsk: Nakładem Fundacji Kultury Wobec, 2019. - s. 106-113