Czarownice z Zielonej Góry / Kacper Całka

Drukuj

Wszystkie postacie pojawiające się w tej historii są realne.

Opowieść jest jednak tylko wymysłem autora.

 

- Puszczajcie! Szubrawcy! Łotry! Mordercy! Jestem niewinna! – Maria wierzgała na wszystkie strony. Próbowała wyszarpać się z uścisku trzymających ją mężczyzn, jednak bez skutku. Wrzynała paznokcie w ich ręce, kopała i pluła im w twarze. Dwumetrowi mężczyźni nawet nie drgnęli.

Jeden z nich chwycił ją za włosy i pociągnął za nie. Maria syknęła, jednak ogień w jej oczach nawet na chwilę nie przygasł. Spojrzała się na twarz napastnika i już miała ponownie splunąć, gdy usłyszała szczęk otwierającej się kraty i została ciśnięta do więziennej izby. Uderzyła o posadzkę. Poczuła pod sobą wilgoć, błoto oraz inne substancje, o których nie chciała myśleć. Przetoczyła się po zimnym kamieniu i szybko wyrzuciła głowę do góry. Nawet na moment nie straciła zaparcia i już po chwili dopadła do kraty. Niestety mężczyzna zdążył ją już zamknąć. Maria spróbowała go dosięgnąć. Nie wiedziała, po co, chciała po prostu dostać go w swoje ręce, aby mógł poczuć ten sam ból, co ona.

- Suka! – Mężczyzna rzucił jej w twarz, po czym odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia. Przez dłuższą chwilę można było słyszeć jedynie sapanie Marii. Twarz miała spoconą i jej ciemno-kasztanowe włosy przyklejały się do policzków i czoła. Oczy, które zazwyczaj lśniły szmaragdową zielenią, były teraz ciemne i zwężone. Pełne usta, delikatnie uchylone i popękane. Blada skóra była posiniaczona i miała mnóstwo otwartych ran, z których powoli sączyła się krew, wsiąkając w prostą, jasnobrązową suknię.

Maria Vogten miała dopiero dwadzieścia lat, nie miała męża, dzieci, tak naprawdę żadnej rodziny. Jej rodzice umarli zanim zdążyli jej znaleźć kogoś do poślubienia. Od tego czasu w podróżowała od miasta do miasta, pomagając w karczmach czy gospodach, za jedzenie i miejsce do spania. W Zielonej Górze była dłużej niż w jakimkolwiek innym mieście. Mieszkała w małym domku, który należał do karczmarza i został przerobiony ze starej szopy. Może nie należał do najlepszych, ale przynajmniej miała dach nad głową. Wreszcie czuła, że wszystko zaczyna się układać.

Niestety jej szczęście nie mogło trwać za długo, jak zwykle. Kilka dni temu do jej domu wpadło kilku mężczyzn. Nie wiedziała, co się dzieje. Mężczyźni szarpali ją za włosy, wykręcali ręce i popychali. Nie usłyszała żądnych wyjaśnień, niczego! Dopiero, gdy rzucili ja na wóz usłyszała mieszkańców krzyczących „Wiedźma! Czarownica!”. Łzy zaczęły płynąć jej z oczu, kompletnie rozmywając obraz. Dostała dreszczy i zwinęła się na deskach wozu. Przykryła głowę rekami i zaczęła szlochać. Nie wiedziała, co robić, ani gdzie jedzie. Dopiero, gdy zobaczyła mury miasta zorientowała się, że trafi do więzienia. Nie miała jednak zielonego pojęcia, co czeka ją przedtem.

  Zanim została wtrącona do tej izby, przeszła szereg tortur i pytań. Była bita, podtapiana, przypalana. Przez cały czas zarzekała się, że nie wie, o co chodzi, że nie jest wiedźmą, że jest niewinna. Widziała jednak po twarzach swoich prześladowców, że oni podjęli już decyzję a to, co się działo to była pewna formalność – nie, to była ich zabawa. Czerpali niezwykłą przyjemność z zadawania bólu młodej kobiecie.

  Maria chwyciła kraty i powoli osunęła się na kolana. Nie była już smutna ani zdezorientowana. Była zła. Wściekła. Nie wiedziała, jakim prawem jej to robili, na jakiej podstawie tak bardzo ją skrzywdzili i jeszcze zamknęli w tej dziurze. Nie zorientowała się, kiedy ktoś podszedł do niej i stanął za jej plecami. Dopiero, gdy poczuła delikatny, lecz stanowczy dotyk na swoim ramieniu zorientowała się, że nie jest sama. Powoli obróciła głowę i spojrzała na stojącą nad nią kobietę.

Mogła mieć około 60 lat jednak wyglądała zdecydowanie starzej. Miała długie, siwe włosy, które poskręcały się z brudu. Okalały ładną, jednak zmęczoną twarz, naznaczoną milionem zmarszczek. Oczy, kiedyś zapewne błyszczące i pełne życia, teraz były puste i nieobecne. Maria zobaczyła również, że zaszły delikatną mgłą, co oznaczało, że kobieta traciła wzrok. Miała na sobie podartą sukienkę, bardziej przypominającą koszulę nocną, niż prawdziwą suknię. Ręce i nogi kobiety były naznaczone ranami i bliznami, podobnie jak u Marii, jednak u staruszki były one głębsze i nowe bruzdy pokrywały stare.

- Mam na imię Anna Klich, dziecino. – Powiedziała kobieta cichym i spokojnym głosem. Usta wykrzywiła w uśmiechu, prawie niewidocznym, który ewidentnie sprawił jej ból.

- Vogten, Maria – przedstawiła się dziewczyna i wstała z ziemi. Dopiero teraz zobaczyła, że w pomieszczeniu znajduje się jeszcze, co najmniej trzy inne kobiety. Siedziały w kole, skulone i przytulone do siebie. Każda z nich nosiła ślady tortur, miały porozcinaną skórę, podbite oczy, może nawet połamane palce czy ręce. Co było jednak zaskakujące, to to, że żadna z nich nie płakała. Nie były szczęśliwe, ale też na pewno nie rozpaczały. Wyglądały, jakby pogodziły się ze swoim losem, zrozumiały, że nie mogą nic więcej zrobić i teraz po prostu korzystały z ostatnich chwil życia. Wywołało to w Marii falę podziwu, ale również smutku. Wiedziała, że skoro dołączyła do tych kobiet to czeka ją taki sam los. Nie chciała umierać, nie chciała, aby ktokolwiek umierał.

Anna chwyciła dłoń dziewczyny i podprowadziła ją do kręgu kobiet. Te podniosły głowy i spojrzały się na Marię, każdej udało się wykrzesać, chociaż najmniejszy uśmiech. Rozsunęły się i wpuściły do kręgu kobiety. Maria usiadła i od razu wtuliła się w kobietę siedzącą obok. Przestała odczuwać jakiekolwiek zmęczenie, zimno, ale również złość i smutek. Te kobiety nie tylko dotrzymywały sobie towarzystwa, ale również podnosiły się na duchu. Atmosfera w kręgu była wręcz magiczna.

- Mario, przedstawiam ci, Anne Neumann, Sabine Grasse oraz Elisabeth Grasse. Zielonogórskie „czarownice” – Wypowiadając ostatnie słowa, dało się słyszeć w głosie Anny Klich delikatną nutę rozbawienia. Wszystkie kobiety pokiwały głowami i skupiły swój wzrok na Marii. Vogten spojrzała na ich twarze i zaczęła zastanawiać się Ile było w tym prawdy, czy rzeczywiście któraś z nich parała się magia, miała kontakty z diablę.

- Zapewne zastanawiasz się, dlaczego tutaj jesteś, co my wszystkie tu robimy? - Odezwała się pierwsza z kobiet, siedząca naprzeciwko Marii, Sabine Grasse. Miała rzadkie, czarne włosy, które ledwie trzymały się jej na głowie. - Każda z nas została posadzona o uprawianie czarów, wizyty na Jasnej Górze. Niektóre z nas podobno sprowadziły klęskę na sąsiadów, wywoływały burze czy pozbawiły ich krowy mleka. Kto wie, może któreś z wielu kobiet, które się przewinęły przez tę izbę były za to odpowiedzialne. Może po tych posadzkach chodziły prawdziwe, złe czarownice. Ale żadna z nas taka nie jest. My jesteśmy dobre, pomagamy ludziom, ci zbrodniarze tego nie rozumieją! - Po twarzy Sabine spłynęły łzy. W jej oczach widać były prawdziwy ból, cierpienie którego doświadczyła i na które nie była gotowa. W końcu kto by był.

- Chwileczkę, czy to oznacza że niektóre z was naprawdę są czarownicami? – w głosie Marii nie były słuchać złości ani strachu, raczej zaciekawienie. Nie wiedziała nic o wiedźmach, do niedawna nawet nie zdawała sobie sprawy z ich istnienia

- Posłuchaj dziecinko – odezwała się Anna Kliche – określenie „czarownica” nabrało niezwykle plugawego znaczenia przez tych szubrawców. Oczywiście, wiedźmy są prawdziwe, Jasna Góra istnieje i co roku odbywa się na niej zlot wszelkich magicznych stworzeń. Nie oznacza to jednak, że wszystkie są złe i kierowane przez diabła. Ci prostacy nie znają różnicy miedzy Biała i Czarną Czarownicą. Białe, takie jak ja czy Sabine – w tym momencie Anna położyła dłoń na piersi, po czym wskazała na Sabine, które właśnie ocierała łzy – pomagają ludziom. Leczymy rany, sprowadzamy deszcz gdy jest potrzebny, wspomagamy rolników którym nie rosną plony czy rozmawiamy ze zwierzętami. Jednak dla ludzi nie ma znaczenia czy rozmawiasz z ptactwem w lesie czy knujesz z czarnym kotem. Dla nich czarownica jest jednym – czymś nieznanym, niebezpiecznym, czymś co nie powinno istnieć.

Anna ucichła i przez chwilę nie dało się słyszeć nawet odgłosów zebranych kobiet. Słowa Kliche zaczęły zapadać w myślach kobiet, zwłaszcza w głowie Marii, która znów poczuła się smutna. Tym razem nie chodziło jednak o to, że została tu uwieziona. Teraz wiedziała, że te kobiety przeszły przez coś znacznie gorszego, nie mogły żyć tak jak chciały, tylko dlatego, że ktoś zdecydował inaczej.

- No dobrze – odezwała się Anna Neumann, która dotychczas pocieszała Czarownice Grasse. Była pulchną staruszką z rumianymi policzkami i kręconymi włosami. Kiedy była młoda, musiała być naprawdę piękna. Widać to było po niesamowitych oczach w których nadal tańczyły ogniki. Była kobietą która na pewno dużo przeszła ale też wykorzystała życie w całości. Nie szczędziła sił na spełniane się i pomaganie ludziom. Teraz jednak miała rozczochrane włosy, sukienkę która sięgała jej do kolan i wielkiego siniaka pod okiem. Nie przeszkodziło jej to jednak w ciągłym uśmiechu. – Wydaje mi się że wystarczy nam smutków na dzisiaj. Sabine, zajmij się ogniem a ty Anno przyszykuj nam coś do jedzenia. Wiesz, że to ty jesteś najlepsza, jeśli chodzi o magię natury.

Anna Kliche posłała jej słaby uśmiech i odsunęła się od zebranych. Uklęknęła i przyłożyła ręce do ziemi. Po chwili dało się wyczuć delikatne wibracje i spomiędzy kamieni posadzki wystrzeliło małe drzewko. Pojawiły się na nim kwiaty, potem owoce które zaczęły rosnąć i dojrzewać. Okazało się, że była to jabłoń, która wydała niesamowicie czerwone jabłka. Maria patrzyła się na to jak zaczarowana – co w tej sytuacji byłoby idealnym określeniem.

Anna skończyła swój czar i opadła na podłogę. Dyszała głośno i była wyraźnie wyczerpana.

- Przepraszam, to jedyne co uda mi się dziś wykrzesać. Jestem zbyt zmęczona po dzisiejszym dniu. – Wysapała Czarownica Kliche, podnosząc się, przecierając twarz i siadając pod twarzą. Wyglądała jakby przybyło jej kilka lat i cała się trzęsła.

- Kochana, to aż nadto. Dziękujemy ci, odpocznij. – Odpowiedziała Neumann podając czarownicy zerwane z drzewa jabłko.

W tym czasie Sabine zajęła się ogniem. Wyciągnęła przed siebie dłoń, wewnętrzną częścią do góry, po czym nakryła ją drugą dłonią. Wyszeptała kilka niezrozumiałych słów i zaczęła pocierać o siebie ręce. Już po chwili zaczęły świecić słabym światłem aby przerodzić się w żywy ogień, który płonął wokół dłoni czarownicy. Sabine przyklęknęła i położyła płomień na ziemi, zupełnie jakby odkładała dziecko. Delikatnie i w skupieniu jednak również jak coś naturalnego.

Maria wzięła podane jej jabłko i wgryzła się w nie łapczywie. Nie jadła nic od kilku dni a owoc smakował nadzwyczajnie dobrze. Rozejrzała się po izbie i zobaczyła siedzącą pod ścianą Elisabeth Grasse. Była jednaną kobietą która nie powiedziała słowa od przybycia Marii. Nie wyglądała jednak na złą czy pogardliwą, była po prostu niezwykle zmęczona. Jej suknia wyglądała najlepiej ze wszystkich. Miała kolor pudrowego różu i niegdyś białe falbanki. Teraz była pobrudzona błotem i krwią.

Twarz kobiety była delikatna i prawie nie posiadała zmarszczek, nie licząc kurzych łapek, pomimo, że mogła mieć około czterdziestu lat. Włosy, kiedyś upięte w wymyślną fryzurę, teraz wyglądały jak gniazdo. Nie dało się jednak zaprzeczyć, że były piękne. Długie blond pasemka okalały twarz i podkreślały niebieskie oczy kobiety. Maria przysiadła koło niej.

- Dobrze się czujesz? Jako jedyna się nie odzywałaś – Vogten zapytała cicho.

- Dobrze to pojęcie względne. Tutaj nikt nie czuje się dobrze, wszyscy starają się jedynie przetrwać z dnia na dzień, oczekując śmierci albo cudu który nigdy nie nastąpi. Straciłam już całą nadzieję i czuję, że popadam w obłęd. Jestem pewna, że z moim mężem jest podobnie ale wiem, że robi wszystko aby mnie stąd wydostać. Oby nie było za późno. – w głosie kobiety można było wyczuć niezwykły ból, większy niż u pozostałych kobiet. Bez dwóch zdań pochodziła z wyższych sfer i chyba nikt, na czele z nią, nie spodziewał się, ze taka kobieta zostanie posądzona o czary. Była w szoku i chyba nadal nie wierzyła, że się tu znajduje. – Ja po prostu chcę wrócić do domu. – Elisabeth oparła się o Marię i zaczęła szlochać. Kobiety siedziały przytulone do siebie dopóki obie nie zasnęły

*

Maria Vogten spędziła w więzieniu następne kilka miesięcy. Była wielokrotnie torturowana, jednak dowiedziała się od czarownic, że i tak nie ma najgorzej. Mówiły, ze to, dlatego, że nie mają twardych dowodów i że trzymają ja tutaj tylko, dlatego, że ktoś na nią zeznał. Dla Marii było to niewielkie pocieszenie, ponieważ sposoby, jakimi ją torturowano wcale nie wydawały się lżejsze.

Któregoś dnia, na początku listopada (wiedziała, że był to listopad, ponieważ Czarownice liczyły dni na podstawie gwiazd widocznych z malutkiego okienka w ich celi) przyszła do niej Anna Kliche. Usiadła obok Marii, poprawiła włosy i położyła jej dłonie na kolanach.

- Dziecinko – zaczęła przełykając ślinę. Trzęsły się jej ręce. – Nie zostało mi wiele czasu. Nie wiem, co stanie się pierwszego, czy spalą mnie na stosie czy po prostu umrę z wyczerpania. Wiem jedynie, że pozostało we mnie jeszcze trochę mocy i werwy, którą chcę wykorzystać w dobrej sprawie. Rozmawiałam ze wszystkimi i doszłyśmy do jednogłośnej decyzji. Chcemy pomóc ci uciec.

Maria zamarła i spojrzała w oczy Annie. Poczuła łzy samoczynnie spływające po policzkach, nie mogła ich zatrzymać i nawet nie chciała tego robić.

- Ale dlaczego ja? Dlaczego nie możemy wszystkie uciec?

- Jestem zbyt słaba, nie uda nam się wszystkim wydostać, nie ważne, czego bym nie zrobiła. Poza tym, ty jesteś najmłodsza, masz całe życie przed sobą. No i musisz oczyścić swoje imię, dla wszystkich czarownic i kobiet.

Maria nie wiedziała, co może jeszcze powiedzieć. Padła w ramiona Anny i po prostu zaczęła szlochać.

Ucieczka miała odbyć się jeszcze tej samej nocy. Anna opowiedziała o swoim planie wszystkim kobietom. Chciała ostatkiem sił wytworzyć przejście, portal między dwoma miejscami. Jak sama mówiła, była to rzecz niezwykle trudna, wręcz niewykonalna. Na domiar złego sama Anna nigdy czegoś takiego nie robiła, znała jedynie odpowiednie zaklęcie. Było to jednak jedyne wyjście i wszystkie były gotowe zaryzykować. Czarownica Kliche, razem z Czarownicą Grasse ustawiły się obok siebie. Anna Neumann miała wyglądać strażników a Elisabeth pomóc Marii przejść przez portal. Czarownice zaczęły wypowiadać inkantację i temperatura w izbie spadła o kilkanaście stopni. Para zaczęła wytwarzać się z wydychanego powietrza a podłoga pokryła się szronem.

Maria zdążyła mrugnąć i w miejscu pomiędzy nią a czarownicami pojawił się połyskujący na niebiesko krąg. Lśnił i kołysał się delikatnie, obraz za nim wydawał się zniekształcony i z każdą sekundą coraz bardziej się rozmywał. Maria usłyszała głośnie sapanie czarownic i ledwo słyszalny głos Anny mówiący „już!”. Elisabeth złapała ją za łokieć.

- Błagam, znajdź mojego męża i pomóż mi. – Wyszeptała, po czym pomogła Marii przejść przez portal. Ostatnim, co usłyszała był krzyk i huk, po czym zapadła ciemność.

*

Obudziła się w zniszczonej chacie. Miała dziurawy dach, z podłogi wyrastały rośliny. Powybijane okna i brak drzwi utwierdził ją w fakcie, że nikt tu nie był od kilkudziesięciu lat. Nie wiedziała, dlaczego Anna wybrała akurat to miejsce, ale ufała jej i od razu poczuła się bezpiecznie. Była wolna. Nie siedziała w więzieniu, nie musiała patrzeć na cierpienie tych kobiet i sama nie musiała już dłużej cierpieć. Nikt, kto był przez całe życie wolny, nie będzie wiedział, jakie to wspaniałe uczucie tą wolność odzyskać. Spróbowała się poruszyć, jednak od razu poczuła, że coś było nie tak. Nie czuła lewej ręki, prawą stopę rozrywał jej ból a twarz miała całą lepką od krwi. Zamknęła oczy i zemdlała.

Obudziła się kilka godzin później, mogło być koło południa, ponieważ poczuła ciepłe słoneczne światło wdzierające się przez dziury w dachu. Udało jej się usiąść i ocenić obrażenia. Miała złamaną rękę, jednak kość nie wydostała się na zewnątrz, co było dobrym znakiem. Miała również skręconą kostkę i dużą ranę na czole. Była to jednak mała cena, jaką musiała zapłacić za coś tak niesamowitego jak wolność.

Rekonwalescencja zajęła jej dobre kilka miesięcy. Na pewno potrwało by to krócej, gdyby miała kogoś do pomocy, lub mogła iść do lekarza, jednak ze wszystkim musiała sobie radzić sama. Kość udało jej się nastawić i utrzymać przy pomocy znalezionych desek. Wiedziała, że najprawdopodobniej, już nigdy ta ręka nie będzie tak sprawna jak kiedyś, ale po prostu cieszyła się, że żyła. Starała się nie wychodzić z domku a jeśli już musiała to robić, to tylko po zmroku. Żywiła się roślinami z lasu i wszystkim, co znalazła i nie wyglądało na trujące. Najgorsze nie było jednak przetrwanie czy ból a niepewność. Nie wiedziała, co stało się z kobietami. Nie miała żadnej możliwości skontaktowania się z nimi, dowiedzenia się czy w ogóle żyją i jak im pomóc. Zastanawiała się jak czuje się Anna i jak ma się jej odwdzięczyć. Myślała nad tym, co musiało się stać, po tym jak strażnicy odkryli zniknięcie Marii i jak bardzo skrzywdzili za to kobiety. Te myśli nie pozwalały jej nawet zmrużyć oka w nocy.

Kiedy po blisko pół roku od wydostania się, mogła w końcu chodzić, postanowiła, że musi coś zrobić. Za wszelką cenę musi pomóc Czarownicom i oczyścić swoje imię. Postanowiła, że zacznie od odszukania męża Elisabeth. Przynajmniej będzie miała jednego sprzymierzeńca.

*

Odnalezienie pana Grasse było prostsze niż mogłoby się wydawać. Elisabeth powiedziała, że jej mąż nazywał się Christoph i był sukiennikiem. I pomimo, że Grasse było popularnym nazwiskiem to sukiennikiem był tylko jeden.

Maria postanowiła odwiedzić go po zmroku, ponieważ wolała nie ryzykować tego, że ktoś ją zobaczy. W końcu nawet teraz mogli jej szukać. Dom państwa Grasse nie był wielki, ale na pewno piękny. Miał dwa piętra i znajdował się niedaleko rynku, zapewne, dlatego, aby Christoph miał bliżej do pracy.

Maria chodziła przed domem od dłuższej chwili i nie mogła się zdecydować czy zapukać czy nie. Wiedziała, że powinna to zrobić i w ogóle się nie wahać, co nie zmieniało tego, że niezwykle się denerwowała. W końcu jednak podeszła do drzwi i podniosła rękę, aby zapukać. Zanim jednak to zrobiła, zobaczyła, że drzwi są uchylone. Otworzyła je powoli, czemu towarzyszyło głośnie skrzypnięcie.

- Jest tutaj ktoś? Pan Christoph? – Zawołała Maria, jednak odpowiedziała jej głucha cisza. Zdecydowała się wejść do domu. Był przytulnie wystrojony, widać było, że mieszkają w nim ludzie, którzy niedawno się pobrali i pałają do siebie gorącą miłością. Dało się to wyczuć w powietrzu. Aura domu już była rodzinna, miło, że państwo Grasse mieszkali tu od niedawna.

Maria już miała wejść na drugie piętro, gdy usłyszała skrzypnięcie i zanim zdążyła się odwrócić, poczuła zimną stal na karku.

- Kim jesteś i co robisz w moim domu? – Głos pochodził od postawnego mężczyzny, tubalny i szorstki. Słychać było w nim jednak pewną rozpacz oraz to, że mężczyzna był nietrzeźwy. Nie był na tyle pijany, żeby nie zauważyć intruza w swoim domu, ale na tyle, że trzęsła mu się ręka.

Maria bardzo powoli się odwróciła, starając się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów.

- Znam twoją żonę Christophie. – Te słowa wystarczyły, aby mężczyzna padł na kolana i zaczął szlochać.

*

Christoph Grasse zaprosił Marię do kuchni, gdzie poczęstował ją gorącą herbatą a sam zaczął doprowadzać się do porządku. Był naprawdę wysokim i barczystym mężczyzną w kwadratową szczęką i majestatycznymi wąsami. Jedynym, co nie pasowało do jego wizerunku były przekrwione oczy. Miał na sobie rozpiętą, brudną białą koszulę i poplamione spodnie. Był bosy. Jeśli ktoś nie wiedziałby, przez co przechodzi ten mężczyzna, że każdej nocy płacze i zapija się, tylko po to, aby wstać rano, napisać serię listów i znów pić, uznałby go za zwykłego ulicznika. Jednak ten mężczyzna, dzień w dzień od ponad pół roku starał się uwolnić swoją żonę ze szponów ludzi którzy uważali że jest wiedźmą.

- Gdybym tylko wiedział, że ludzie mogą być tacy okrutni, nigdy bym nie przyjechał do Zielonej Góry. – Christoph pociągnął duży łyk herbaty. – Eh, z resztą to nie wina miasta, ono jest piękne. To po prostu ci ludzie, którym nie można przemówić do rozsądku. Napisałem setki, tysiące listów, ale żaden nie poskutkował. Naprawdę, zaczynam tracić nadzieję, że kiedykolwiek uwolnię i zobaczę moją ukochaną Elisabeth.

- Dlatego właśnie uważam, że musimy zrobić to razem, uwolnimy Elizabeth i inne kobiety a ja oczyszczę swoje imię.

- Jakie inne kobiety? – Christoph popatrzył się na Marię ze zdziwieniem.

- Anna Neumann, Anna Kliche i Sabine Grasse

- Oh, to ty nie wiesz… - głos Christopha się załamał. – Anne Kliche znaleziono ze skręconym karkiem w więzieniu 4 listopada, powiadają, że została uduszona przez diabła. A pozostałe dwie kobiety zmarły dwa dniu później po torturach. Całą trójkę spalili 8 listopada. Nadal nie wiem, dlaczego to wszystko tak szybko się stało, nikt nie wie.

Maria patrzyła się w przestrzeń. Gdyby miała w sobie resztki łez to właśnie płynęłyby one strumieniami po jej twarzy. Czarownice i Anna Neumann poświęciły swoje życie za nią. Przyjęły na siebie odpowiedzialność za jej ucieczkę i przypłaciły to życiem.

- Musimy pomóc Elisabeth. To jedyne, co możemy zrobić. – Powiedział Christoph słabym głosem.

- Wiesz, co możemy zrobić? – Maria słyszała wypowiadane przez siebie słowa, jednak nie wiedziała jak to się dzieje. Był za słaba, żeby cokolwiek robić. Chciała zniknąć.

- Mi nie pozostaje nic innego jak pisanie listów, od teraz zacznę w nich wspominać twoje nazwisko. To, że zniknęłaś z więzienia pół roku temu nie będzie pomocne, ale wiedźma, która cię oskarżyła pewnie nie żyje, wiec może się to udać. No i jeśli uda mi się uniewinnić ciebie, to może uda się to wykorzystać do pomocy Elisabeth. Pozostaje nam tylko jeden problem.

- Jaki?

- Widzisz, wydawać by się mogło, że jedynymi dowodami w tych sprawach to zeznania innych osób. Sąsiadów, którzy posądzają kobiety o niszczenie im plonów i zabijanie krów. Większym problemem są jednak zeznania kobiet, które po wielogodzinnych torturach przyznają się do rzeczy, których nie zrobiły. Dowiedziałem się, że w ratuszu pracują specjalne osoby odpowiedzialne za te tortury. Wymuszają na nich zeznania jak i również je fałszują. Majstrują przy wagach, czy wykorzystują spreparowane narzędzia. Tak czy inaczej, jeśli ktoś dostanie się pod ich rękę, na pewno przyzna się do czarów.

- Co proponujesz? Chcesz się ich jakoś pozbyć czy raczej zdemaskować.

- Nie wiem jak mógłbym ich nakłonić do przyznania się do winy, ale na pewno nie chcę widzieć tych gadów na oczy.

- Ja chyba mam pewien pomysł.

*

Maria umówiła się z Christophem na następny tydzień w ratuszu. Mieli spotkać się na rozprawie jednej z czarownic. Działy się one dosyć często i każdy mieszkaniec mógł w nich uczestniczyć, co większość czyniła z ochotą. Poprosiła również, aby Christoph wystosował list do inkwizytorów z Lwówka Śląskiego z prośbą o przybycie do Zielonej Góry. Kazała nie wspominać, w jakiej sprawie, jedynie, że przyniesie im to korzyść.

Spotkała się z Grasse przed budynkiem ratusza. On, tym razem ubrany w najwyśmienitszy strój, nową i czystą koszulę oraz spodnie przepasane chustą. Ona, pożyczoną z domu Grasse suknią Elisabeth, czarną z woalką na twarzy. Razem ruszyli do budynku, udając parę wysoko postawionych mieszczan. Zajęli miejsca w najdalej oddalonej ławce, dokładnie przyglądając się przybyłym. Christoph poruszył się, gdy zobaczył wchodzących do pomieszczenia inkwizytorów. Nie spodziewał się, że naprawdę przyjadą.

Rozprawa rozpoczęła się punktualnie i przez pierwszą godzinę nic się nie działo. Przesłuchiwano świadków i „ekspertów”. Dopiero, gdy na salę wprowadzono „wiedźmę” naprawdę zawrzało. Cała sala zaczęła skandować i krzyczeć. Wiedźmę postawiono przed sądem i zaczęto zadawać pytania. To właśnie wtedy Maria rozpoczęła swój plan. Skuliła się, opierając głowę o kolana i dokładnie zakrywając twarz woalką. Z jej ust popłynęła melodyjna piosenka. Nikt jej nie usłyszał, nawet siedzący obok Christoph. Słowa, niczym strumyk powędrowały w stronę mężczyzny trzymającego czarownicę jak i zarówno do sędziego i wszystkich zebranych władz. W sali zrobiło się cicho. Mężczyzna puścił czarownicę, która osunęła się na kolana i wyszedł na środek. Zaczął mówić donośnym głosem.

- To wszystko nieprawda. Oszczerstwa, bluźnierstwa, wymysły pachołów. Ta biedna kobieta nic nie zrobiła, żadna z niej wiedźma, ino zła sąsiadka stara się ją oczernić. Ja stoję za nią i kłuję ją igłą, aby odpowiadała na pytania i żeby pokazać wam, że jest wiedźmą. Nikt nie patrzy na dowody, jedynie puste słowa zmęczonej i torturowanej kobiety, która nie ma innego wyjścia, tylko się przyznać…

Mężczyzna kontynuował swój wywód jednak Maria już go nie słuchała. Wiedziała, że to podziała. Nie miała zielonego pojęcia, czy Elisabeth zostanie uwolniona i mimo, że bardzo tego chciała, to nie był to jej cel. Chciała oczyścić swoje imię i dzięki listom Christopha i zebranym tutaj inkwizytorom na pewno się to uda. Otworzyła wielkie drzwi ratusza i wyszła na dziedziniec. Zrobiła kilka kroków i rozpłynęła się w powietrzu. Jedynie wiatr porwał jej czarna suknię.

 

Maria Vogten uniknęła skazania i została uniewinniona 14 stycznia 1665 roku. Elisabeth Grasse została skazana i spalona na stosie 6 lutego 1665. Starania jej męża nie poszły jednak na marne, ponieważ Elisabeth była ostatnią kobietą, która zginęła oskarżona o czary w Zielonej Górze.

 

[1] Kacper Całka, lat 19, Warszawa