Charlie / Adrianna Krawczyk

Drukuj

Za wszystkim stoją maki.

  To przez maki wylądowała w Paryżu, spała na dworcu i przez maki przestała jeść mięso. Przez maki straciła samochód, pokłóciła się z przyjacielem, zaczęła słuchać radio, pofarbowała włosy na różowo, zrobiła sobie tatuaż, roztrzaskała gitarę temu rudemu chłopakowi, rozbiła swój telefon i, och, jasne, zakochała się bez wzajemności.

  Ale co najgorsze – przez maki poznała Cassiana Milesa.

  Za wszystkim stoją maki. Siedemdziesiąt procent problemów w jej życiu jest spowodowane makami i Cassianem Milesem.

Gdyby wiedziała, że tak to się skończy, na sam widok tego wstrętnego człowieka, zebrałaby tyłek w troki i poszła szukać szczęścia w innej dzielnicy Londynu. Może po drugiej stronie rzeki? Na pewno nawet po drugiej stronie rzeki ludzie mieli więcej szczęścia niż ona. I po drugiej stronie rzeki pewnie królowały gerbery.

Co ją skłoniło wtedy, żeby unieść wysoko brwi i zaśmiać się pod nosem? Nie miała pojęcia. Jakiś demon pewnie. Ewidentnie opętał ją wtedy jakiś sadystyczny demon.

Stała przy stoisku obok i wybierała pomidory do wiklinowego koszyka, który ukradła własnej babci, a fatum tymczasem umierało ze śmiechu.

  U stóp leżały mu pęki peoni i miniaturowe pojemniczki po humusie, z których wyrastały cieniutkie łodyżki lawendy (jakby komukolwiek opłacało się kupować takie maleńkie sadzonki, naprawdę); woreczki z ciastkami korzennymi zawiązane u szczytu schludną, pistacjową, albo pudroworóżową wstążką; porcje truskawek w plastikowych kubkach; i zielone butelki po winie po szyjkę wypełnione borówkami. Do tego złote maciupkie świeczniki wieloramienne (takie świeczniki na pewno miałyby królewskie domki dla lalek, gdyby Harry i William nie byli chłopcami, choć Charlie oczywiście nikogo nie dyskryminowała); welurowe kapelusze z twardym rondem, przystrojone koralikami i suszonymi polnymi kwiatami; i ogromne lustro, ludzkich rozmiarów, w złotej rzeźbionej ramie.

  Żadna z tych rzeczy nie leżała w kręgu jej aktualnych zainteresowań, ale Charlie nie mogła przestać patrzeć. Zwłaszcza, że Cass siedział na śnieżnobiałym, rozkładanym krześle z IKEA, ubrany w czarne, wypłowiałe dżinsy z wielkimi dziurami na kolanach i wygniecioną błękitną koszulę rozmiarów spadochronu, i popijał bodaj cappuccino z porcelanowej filiżanki w róże - włączając w to pakiet z całym tym wyprostowaniem małego palca i trzymaniem podstawki od kompletu w drugiej dłoni. Włosy miał za długie, potargane, na dodatek kręcone, prowizorycznie zaczesane na bok i w kolorze cynamonu. Dłonie ogromne, zgrabne, piękne, upierścienione. Do tego dwoje jadeitowozielonych oczu, w których coś błyszczało podejrzanie i interesująco, gęste brwi mocno zarysowane nad tymi oczami, i uśmiech. Dobra Afrodyto, ten uśmiech. Charlie była trochę szurnięta na punkcie uśmiechów, zwłaszcza tych przy których chłopcom robiły się w policzkach dołeczki, nic zatem dziwnego, że memłała jednego pomidora w ręku już dziesięć minut, nie mogąc oderwać od Cassa wzroku. Może to kolor tych ust – dziwny odcień różu gumki do ścierania na końcu ołówka – może to ta naturalna figlarność, która wdzierała mu się w ten rezolutny uśmiech permanentnie, może jakaś dziwna tajemniczość, może wszystkie te durne rzeczy na raz – coś w każdym razie momentalnie i nieodwołanie wparło ją w ziemię, i nie mogła się już ruszyć z miejsca. Nasiąkała tylko tym jego bezsprzecznym urokiem, na który nikt – nawet jedna osoba, która go mijała – nie pozostawał obojętny.

Nigdy nie wstawał, nieustająco się uśmiechał, nucił pod nosem jedną piosenkę, a te same rzeczy sprzedawał różnym osobom po różnych cenach, prosząc, żeby zapłatę wrzucali do puszki po kukurydzy, oczywiście ani razu nie sprawdzając, czy ktoś go oszukał.

  Mogła go uznać za wariata, prawdopodobnie powinna go uznać za wariata, Boże, on raczej był wariatem, ale zamiast tego stała tylko, marnując cenny kwadrans swojego życia, i śmiała się, kiedy wulgarnemu biznesmenowi sprzedawał butelkę borówek po pięć funtów, a maleńkiej blondwłosej dziewczynce za pięćdziesiąt pensów.

  Kiedy wyjątkowo piękną mulatkę obdarował wielkim bukietem biało-różowych peonii, potrząsnęła tylko ze śmiechem głową i stwierdziła w duchu, że czas wracać do domu. Zdążyła zrobić pół kroku, kiedy usłyszała, jak ktoś woła Jude i, na litość boską, nie miała na imię Jude, ale wiedziała, że wołano ją. Próbując zagryźć dezaprobujący uśmiech na ustach, obróciła się powoli i zassała policzki, flegmatycznie mrugając i pytając:

  - Tak?

Wtedy już stał. Emanował energią słońca, jakichś trzystu słońc, roztaczając wokół siebie taki czar, że, kiedy uśmiechnął się niewinnie i skłonił lekko, w jednej dłoni trzymając filiżankę, a drugą wskazując swoje krzesełko, zamiast kazać mu puknąć się w czoło, stwierdziła tylko:

  - Muszę lecieć, wpadnę jutro, przyniosę ci jakieś moje obrazki do sprzedania.

  - Jeszcze nie odeszłaś – odparł z pokusą i podejrzaną powagą, oba na raz – a już za tobą tęsknię.

  Następnego dnia czekało na nią dodatkowe krzesełko, takie samo jak jego, i turkusowy kubek z transparentnego plastiku z arbuzową lemoniadą w środku.

  - Znalazłem w lodówce arbuza, więc pomyślałem, że zrobimy dziś dzień arbuza.

  Wtedy uznała to za niezwykle zabawne i rozkoszne, teraz ma ochotę go zabić, więc kiedy przynosi jej butelkę wody i dahl z Pret a Manger, otula się tylko szczelniej swoim beżowym prochowcem i odwraca twarz w stronę wielkiego zegara na pierwszym piętrze St. Pancras, nieenigmatycznie prosząc, żeby „zdechł na średniowiecznych torturach”.

  - Babe – próbuje Cass jeszcze raz, siadając obok niej na ławce.

  Zawsze mówił do niej „babe”. Nigdy Charlie – już wtedy, kiedy pojawiła się z wielką, czarną teczką na ramieniu i podzieliła się z nim swoimi olejnymi obrazkami, których miała od zatrzęsienia, ale nie miała co z nimi robić. Poinformował ją beztrosko, że nie będzie do niej mówił „Charlie”, jeżeli wszyscy do niej mówią „Charlie”:

  - Masz na imię Charlie?

  - Tak naprawdę Charlotte, ale wszyscy nazywają mnie Charlie.

  - w takim razie ja będę mówił do ciebie Charlotte.

  - Nie lubię, kiedy się tak do mnie zwraca.

  - w takim razie będę mówił do ciebie Babe.

  - o nie, to już lepiej Charlotte.

  - w porządku, Babe.

  Już wtedy powinna zdać sobie sprawę, że ten chłopak to tylko chwasty i nieodpowiednie decyzje. Aż dziw, że potrzebowała do tego kilku miesięcy, spić się w trupa i obudzić następnego dnia w Paryżu z trzynastoma funtami w kieszeni, kacem i kondycją fizyczną tak potworną, że przez chwilę rozważała przejrzenie lokalnej prasy w poszukiwaniu dwójki wariatów, którzy poprzedniego dnia spadli z Wieży Eiffla.

  - Babe, proszę. Nie jadłaś nic od rana.

  Charlie nie wie, dlaczego nie chce jeść - jest potwornie głodna. Zanim Hadrian z Noah dostaną się w końcu z Manchesteru do Londynu minie przynajmniej kilka godzin, więc w gruncie rzeczy robi na złość sobie, ale jest tak wściekła i zdeterminowana nigdy w życiu nie odezwać się do Cassa, że woli odwrócić się do niego plecami, niż przyjąć posiłek.

  Ciągle boli ją żołądek, trochę ją mdli, nie myła zębów od trzydziestu godzin. Jest wyczerpana i chce jej się płakać. Opiera policzek na kolanach i zamyka powieki, próbując nie wdychać kuszącego zapachu zupy dahl, którą Cassian nadal wyciąga w jej stronę. Zupełnie przemokli, próbując dostać się do ich mieszkania w Soho, i teraz nie dość, że trzęsie się od przedawkowanego alkoholu, to jeszcze jest jej zimno przez deszcz. Nie mają się gdzie podziać – to cud, że zgubili tylko klucze od mieszkania, a nie dokumenty – więc czekają, aż chłopcy wrócą z koncertu, wcale nie mniej wściekli na Milesa niż Charlie. Wszyscy mogli się teraz świetnie bawić – chłopaki na domówce u Robbiego w Northern Quarter, a Charlie w swoim łóżku, przy zapalonych kokosowych świeczkach, jedząc brzoskwinie w syropie i słuchając Radiohead – a zamiast tego Hadrian z Noah wracają pierwszym pociągiem po koncercie, a ona cierpi katusze bezdomna i głodna.

  I co z tego, że poprzedniego dnia powiedziała Cassowi, że marzy o odwiedzeniu Paryża? To miała być zaplanowana romantyczna wycieczka – na pewno nie z nim – a nie pijacki trip, którego nawet nie pamięta. Nie było nic romantycznego w obudzeniu się na Polach Marsowych, na ławce z głową na jego kolanach. Nawet jeśli przykrył ją swoim wełnianym swetrem, i pierwsze co zobaczyła po otworzeniu oczu to była Wieża Eiffla i te cholerne maki.

  - Babe, daj spokój – Cassian kuca przed nią i kładzie swoje wielkie dłonie na własnych sztybletach, które jej oddał, bo Conversy Charlie przemokły przez całą tę ulewę. Sam biega po dworcu na bosaka, ale to bardzo dobrze. Należy mu się. - Nie jest aż tak źle. Jedliśmy bajgle na Polach Elizejskich. I naliczyliśmy jedenastu żebraków po drodze na dworzec. I pamiętasz? Zawsze chciałaś wiedzieć, czy w Paryżu rzeczywiście tak cuchnie moczem. Teraz już wiesz. Babe, daj spokój, jak zjesz to ci się trochę polepszy.

  Charlie podrywa głowę do góry i otwiera szeroko oczy, nie wierząc, że ktoś może być takim idiotą.

  - Co mi się polepszy? Przestanie mi być zimno? Wyśpię się jak człowiek w łóżku? Już nawet nie pamiętam, jak to jest mieć łóżko!

  - Wydaje mi się, że odrobinę dramatyzujesz.

  Charlie jest wściekła i krzyczy, ale Cass zamiast rozejrzeć się, czy ktoś zwraca na nich uwagę, uśmiecha się tylko pobłażliwie i to jest cały Cassian – nigdy nie robi tego co powinien. Każdy na jego miejscu już by się wściekł – Charlie krzyczy na niego od piętnastu godzin, oddał jej swoje ciuchy i przyniósł jedzenie, robiąc coraz większy debet na swojej karcie kredytowej, ale zamiast się wściec, on się uśmiecha.

  - Nienawidzę cię – Charlie wręcz syczy. Syczy jak rozdrażniona kobra. Nie ma logicznego wyjaśnienia na to, że Miles w odpowiedzi całuje ją w kolano i robi zmartwioną minę.

  - Wiem, że to nie była idealna wycieczka, ale chciałem dobrze. Co mam zrobić, żeby poprawić ci humor? Chcesz, żebym stanął na głowie? Stanę na głowie, jeśli chcesz.

  Charlie wywraca oczami, ale Cass najwidoczniej nie żartuje. Londyńczycy przywykli do wszystkiego, nie ulega to wątpliwościom, ale nawet oni na widok tyczkowatego bruneta bez butów w skarpetach w maki, który staje na głowie na środku St. Pancras, zaczynają unosić w dezaprobacie brwi. Charlie czerwienieje ze wstydu. Cassian tymczasem zbiera się do pozycji wstępnej, kucając między swoimi dłońmi płasko położonymi po obu stronach stóp.

  - Natychmiast przestań – żąda Charlotte, zasłaniając twarz dłonią. Kilka osób wyjęło telefony.

  Cass pochyla już głowę nisko nad ziemią.

  - a uśmiechniesz się trochę?

  - Wykluczone, Miles, przestań robić cyrk!

  Opiera czubek głowy na marmurowej posadzce dworca i podnosi tyłek do góry, prostując nogi w kolanach, ale nie odrywa jeszcze stóp od ziemi i Charlie przez chwilę serce staje w piersi, bo jeżeli ten przygłup coś sobie zrobi, to ona go zamorduje własnymi dłońmi i potem pójdzie siedzieć za kogoś takiego.

  - Przestań w tej chwili!

  - Zjedz chociaż zupę – negocjuje Cassian nadal zupełnie spokojny, chociaż trochę niewyraźnie, podciągając jedną z wyprostowanych nóg do góry.

  - Opuść tę nogę!

  - Zjedz zupę – pertraktuje, lekko odbijając się drugą stopą od podłoża.

  - Dobrze, zjem tę cholerną zupę, tylko przestań w tej chwili!

  Miles stoi na głowie może trzy sekundy, wyprostowany jak struna, nie tracąc równowagi. Jest druga w nocy, więc nie wiadomo skąd ci wszyscy ludzie biorą się pod zegarem, ale biją brawo i gwiżdżą, a Charlie w tym czasie dostaje apopleksji. Kończąc swój popis, Cassian opuszcza powoli jedną nogę, potem drugą i staje na nich wyprostowany z ramionami szeroko rozłożonymi po bokach, kłaniając się wszystkim z twarzą nabiegłą krwią.

  W końcu spogląda na Charlie, zaczesując za uszy włosy, które w ciągu ich znajomości zdążyły mu urosnąć do ramion (i skręcają się w piękne spirale, niech go szlag), uśmiechając się idiotycznie.

  I Charlie nie wie czy to ten uśmiech, czy te cholerne skarpety w maki, czy fakt, że ktoś gra Yellow na lekko rozstrojonym pianinie pod ruchomymi schodami z ich strony dworca, czy może po prostu to, że jeszcze nie do końca wytrzeźwiała, ale jednego jest pewna:

  Kocha tego kolesia na zabój.