Opowieści z [Przyszłości] Przeszłości (3) / Dominika Danieluk (DodoDan)

Drukuj

 

Autorka: Dominika Danieluk

Wcześniejsze części:

 

Opowieści z Przyszłości Przeszłości

 

 

Rozdział III 

 

 – Dziadku, opowiedz, jak zakochałeś się w babci!

– Oczywiście. Gdzie to ja ostatnio skończyłem…

Już pamiętam. 

Chciałem jakoś spotkać się z moją Karoliną. Chociaż wtedy nią jeszcze nie była. 

Starałem się jej jakoś zaimponować. Zawsze, gdy była w pobliżu przykuwała moją całą uwagę. Moi przyjaciele od razu to zauważyli i jak to oni zaczęli się ze mnie nabijać. Śmiechy, że ktoś taki jak ja dał się omotać szarej myszce. Czasami próbowali podpuścić mnie, że powiedzieli jej o moich uczuciach. Parę razy się z nimi poszarpałem, gdy przechodziła obok. 

Chyba na początku miała mnie za totalnego idiotę. Kilka razy próbowałem umówić się z nią do kina. 

Udawało mi się ją zastać w świetlicy jak czekałem na autobus. Odrabiała chemię. Podszedłem do niej i po prostu spytałem. 

Karo wydawała się lekko speszona, gdy oderwałem ją od zadań. Usiadłem naprzeciw niej, pytając czy nie chciałaby wybrać się ze mną w weekend do kina. Odpowiedziała, że może innym razem. W ten weekend miała podobno opiekować się rodzeństwem. Rzeczywiście tak było, ale dowiedziałem się o tym dużo później. Wtedy myślałem, że po prostu mnie zbywa. 

Ale ja nie umiałem tak po prostu odpuścić. Można powiedzieć, że już wtedy wiedziałem, że Karolina to kobieta mojego życia. Nie pozwolić jej odejść.  

Musiałem spróbować czegoś innego. 

Karo nie była, nie jest i nigdy nie będzie jak inne kobiety. Wyróżniała się. 

To było powodem, dlaczego moje sztuczki na podryw nie działały. Wszystkie rady od mojego brata zawodziły. 

Moje marne podchody trwały już dobre dwa miesiące. Miałem wrażenie, że nie ważne co powiem, ona i tak mi odmówi. 

Wmawiałem sobie, że może któraś z jej koleżanek nagadała jej coś na mój temat. Co potem okazało się prawdą. Rzeczywiście jej przyjaciółka Emilii – chyba tak miała na imię – powiedziała, że jestem podrywaczem. Gościem, któremu zależy tylko na ładnej buzi i niczym więcej. 

Okazało się, że była we mnie zakochana i chciała pozbyć się konkurencji. 

Na szczęście jej kontakt z Emilii, urwał się po jej maturze. Naprawdę nie cierpiałem tej dziewczyny. 

Lecz działania Emilii, udałyby się, gdyby nie pierwsza lekcja gry na pianinie. 

Pamiętam jakby to było wczoraj. Po piątkowym treningu, umówiłem się ze znajomymi na wieczór z grami wideo. 

Trening koszykówki przeciągnął się o pół godziny, więc byłem trochę spóźniony. A znajomi nie omieszkali mieć o to do mnie pretensji. Przechodziłem obok auli, gdy to usłyszałem. 

Tą znajomą muzykę. 

Tą, którą słyszałem podczas koncertu. 

Tą, którą zauroczyła mnie Karolina.  

I się nie pomyliłem. Powędrowałem za tą melodią na koniec korytarza, skąd dochodziła. Sala muzyczna. 

Drzwi były lekko uchylone. Podszedłem do nich. Oparłem się o nie, obserwując Karolinę. Siedziała przy szkolnym pianinie. Drewniany lekko podniszczony instrument stał z boku, przy oknie. 

Zawsze dziwiło mnie, że nie wyrzucili tego instrumentu. Podobno trzeba go było stroić dwa razy w tygodniu. Wymieniano też klawisze – czasami się łamały ze starości. Niektórzy żartowali, że to pianino pamiętało czasy stanu wojennego. 

Może zostało tylko dlatego, że Karolina na nim grała. Po szkole chodziły plotki, że to jej ojciec wspomaga salę muzyczną. Podobno wpłacał pieniące na zajęcia muzyczne. Co zresztą okazało się prawdą. Karo sama mi to powiedziała jak już byliśmy parą. Jej rodzice nigdy nie oszczędzali pieniędzy, jeśli chodziło o rozwój ich ukochanej córeczki.  

W końcu była jedynaczką. Jej ojciec był dla niej bardzo pobłażliwy, aż trudno uwierzyć, że nie wyrosła na rozpieszczoną lalunię. Może to za sprawą jej dziadków? Opowiadała mi, że zawsze byli dla niej surowi w przeciwieństwie do rodziców. 

To było trochę dziwne, ale nie mi to oceniać. 

Ale wracajmy do sali muzycznej. 

Uważnie jej się przyglądałem. Była naprawdę niesamowita. Ta energia, którą emanowała jeszcze bardziej wzmocniła moje uczucia względem niej. 

Może to trochę głupie, że zakochałem się w kobiecie, o której niewiele wiedziałem. Ale kto z nas zna ścieżki miłości? Jak bardzo pokręcony bywa los? I jakie niespodzianki potrafi nam sprawić?

Los znowu postanowił spłatać mi psikusa. Ale w tym wypadku jestem mu za to dozgonnie wdzięczny. 

Gdy ja zajmowałem się obserwowanie Karo, zobaczył mnie zastępca dyrektora. Wredny człowiek, który – zdaje się – nienawidził uczniów. Potrafił przyczepić się do wszystkiego. Pofarbowane włosy? Kazanie. Nie ważne, że szkolny regulamin nam tego nie zabraniał. 

Mocny makijaż? Kazanie. 

Spóźnienie się na lekcję o dosłownie minutę? Kazanie. 

Nie nazwałeś nauczyciela profesorem? Kazanie. I nie obchodziło go, że żaden z nich nie miał oficjalnie tego tytułu. 

Wszyscy uczniowie go nie cierpieli. Najgorsze były z nim lekcje chemii. Na szczęście miałem je tylko przez rok. Ale i tak zdążyłem mu się narazić. Wystarczy, że nie umiałem, czegoś na lekcji. 

Z ledwością udało mi się wtedy zaliczyć ten przedmiot. 

Ale znowu za bardzo odpływam…

Gdzie to ja skończyłem…?

Ah!

Już pamiętam. 

Zaczepił mnie przy sali muzycznej. O mało co zawału nie dostałem jak się do mnie odezwał. Ten jego surowy wzrok jakbym kogoś zabił. Ciężki głos, który powodował dreszcze. Myślę, że pan Przybysz mógłby straszyć ludzi w domu strachów swoją posturą. 

Zapytał mnie co ja tutaj robię o tej porze. Zupełnie nie wiedziałem co mam mu odpowiedzieć. Mówiłem co mi ślina na język przyniesie. O treningu. O tym jak się przedłużył. O spotkaniu z kumplami. 

Starałem się, żeby nie wyszło, że podglądałem Karo. Mogłem mieć z tego powodu wiele kłopotów. 

Pan Przybysz zaczął się denerwować. Wyglądało, że jego żyłka na czole może za chwilę pęknąć. 

Już miał przerwać mój – bezsensowny – wywód, gdy wtrąciła się Karo. 

Stanęła obok mnie, mówiąc, że się spóźniłem. Na początku nie bardzo wiedziałem o co jej chodzi. Dopóki nie zwróciła się w stronę pana Przybysza. Powiedziała, że znowu guzdrałem się na naukę, gdy na pianinie. 

Wtedy od razu załapałem, że mnie kryje. Szybko potwierdziłem jej słowa. Nauczyciel nie wydawał się zbytnio tym przekonany, ale odpuścił mi. Ostrzegł mnie jedynie, że nie powinienem marnować czasu “panny” Karoliny. 

Dla utrzymania naszego małego kłamstewka, weszliśmy razem do sali. Karolina usiadła na krześle i zaczęła robić mi wyrzuty, że ciągle się spóźniam. Jaki to ja jestem nieogarnięty oraz nieodpowiedzialny. Trochę dziwnie się czułem, gdy tak do mnie mówiła. Nie bardzo rozumiałem po co to robi. 

Jej monolog trwał tak z pięć minut?

Potem nagle urwała w pół zdanie. Wstała, zmierzając w stronę drzwi. Otworzyła je i powiedziała, że teraz wice-dyrektor mnie nie usłyszy. Byłem z lekka zmieszany. Trochę dziwnie się jej słuchało, ale ostatecznie byłem jej wdzięczny. 

To co zrobiła, spowodowało, że zmieniłem o niej zdanie. Nie była tą szarą myszką za jaka ją brałem. Miała gadane, jak to się mówiło w moich czasach. 

Jeszcze bardziej chciałem ją przez to poznać. Jaka jest naprawdę. Co skrywa w głębi. 

Nie mogłem przegapić tej okazji jaka się nadarzyła. Spytałem ją prosto z mostu, czy nie nauczyła by mnie gry. 

Zamurowało ją. Widocznie nie spodziewała się takiego przebiegu sprawy. Wpatrywała się we mnie z dobrą minutę, zanim się odezwała. 

Spytała, dlaczego miałaby to zrobić. 

Nie mogłem powiedzieć, że ją lubię. Musiałem coś wymyślić. Powiedziałem, że chciałbym się tego nauczyć, ponieważ zawsze mnie to ciekawiło. A na pytanie, dlaczego wcześniej nie grałem, powiedziałem, że jakoś nie było okazji spróbować. 

Zdziwiło ją, że ktoś taki jak ja – typ sportowca – chce grać na pianinie. Ale chyba schlebiło jej to, że chcę, aby była moją nauczycielką. 

Zgodziła się na to, ale pod paroma warunkami. 

Miałem się jej słuchać na zajęciach. Nie wolno było mi się spóźnić, bo zacznie beze mnie. I najważniejsze, zero umawiania się na randki. 

To ostatnie oboje złamaliśmy. Ale na swoją obronę powiem, że to ona pierwsza zaprosiła mnie. Nie ja ją, więc teoretycznie nie złamałem żadnej zasady. 

Po kilku tygodniach wspólnego grania, udało mi się wiele nauczyć. Karo powiedziała, że chyba jestem do tego stworzony. Według niej miałem dłonie pianisty. Długie palce, które mogły bez problemu objąć klawisze. 

Bardzo dobrze nam się razem grało. To był naprawdę cudowny czas. Tylko my dwoje nikt więcej. Wtedy naprawdę ją poznałem. Nie była taka za jaką ją na początku wziąłem. Przynajmniej nie w stu procentach. Nie była cicha czy nieśmiała tylko nieufna. Wolała podchodzić do ludzi z dystansem. Chociaż bywała z pozoru wydawała się poważna naprawdę to tryskała energią. Nie znałem do tej pory osoby, która miałaby tyle pomysłów co ona. 

Często wpadała do sali muzycznej – jak spotykaliśmy się już kilka razy w tygodniu na lekcjach – z nowymi dodatkami. To ręcznie ozdobiona spinka do włosów albo kolczyki. 

Czasami oglądając jej zeszyt do nut, widziałem na bokach małe rysuneczki. Najczęściej były małe ludziki, bawiące się na nutkach. Były naprawdę zabawne. 

Byłem szczęśliwy, że mogłem ją lepiej poznać. A gdy zaprosiła mnie na randkę – co prawda nie poszliśmy do kina, tylko na występ jakiegoś pianisty do Domu Kultury – czułem się jak tryskała ze mnie radość. 

A z biegiem czasu spotykaliśmy się nie tylko na naszych lekcjach. Wspólne weekendy. Wypady do kina czy parku. Oglądanie telewizji czy czytanie książek. Byliśmy najnormalniejszą w świecie parą zakochanych w sobie ludzi. 

Nie widzieliśmy świata po za sobą. 

Nawet jej wyjazd tego nie zniszczył, a jedynie wzmocnił naszą więź. 

Byłem od niej o rok młodszy. Gdy ona wyjechała na studia ja przygotowywałem się do matury. Wyzwaniem dla nas było znaleźć trochę czasu. Karolina studiowała weterynarię i miała naprawdę napięty grafik. Potrafiła siedzieć na uczelni od ósmej do dwudziestej. A w niektóre dni miała czasami tylko jeden wykład. 

A ja – będąc w klasie maturalnej – miałem jeszcze dodatkowe zajęcia. Potrafiłem mieć lekcje od ósmej do szesnastej, ale do tego dochodziły jeszcze powtórki w domu. 

Na szczęście oboje mieliśmy wolne weekendy. Karo wracała wtedy do swojego rodzinnego miasta, więc mogłem zabrać ją do kina albo razem odpocząć po męczącym tygodniu na kanapie. 

Zawsze jak przyjeżdżała pomagała mi z nauką, a raczej do niej przymuszała. Chciała, abym dobrze zdał maturę i dostał się na politechnikę. 

A ja wolałem spędzić ten czas inaczej. Z tego powodu parę razy się pokłóciliśmy. Teraz jak na to patrzę nie dziwię się jej. 

Gdy miałem podchodzić do matury w naszym kraju znowu pojawił się obowiązek służby wojskowej. Każdy chłopak po ukończeniu osiemnastego roku życia miał odbyć roczną służbę. Jeśli nie kontynuował nauki. 

Właśnie dlatego Karo tak się bała. Nie chciała, żebym trafił do wojska. Ja z resztą też nie. Mój dziadek był w wojsku i opowiadał mi jak to wygląda. To naprawdę nie jest miłe doświadczenie. 

Ale ja wiedziałem swoje. Musiałem być idiotą, który nikogo się nie słuchał. Wiedział lepiej. 

Gdy miałem badania, dostałem kategorię A. Czyli, że nadawałem się do wojska. Byłem zdrowy jak koń – jak to zgrabnie ujął lekarz. Wszyscy powtarzali mi, żebym poszedł do innego lekarza. Poprosił o zmianę.  Rodzice mieli znajomego lekarza, który mógłby mi napisać, że mam problemy z błędnikiem. 

Ale nikogo nie słyszałem. Chciałem pokazać, że jestem dorosły. Jakim byłem idiotą, że nikogo nie posłuchałem. 

 

Ale człowiek jest mądrzejszy po szkodzie. 

Jaki był mój szok, gdy nie udało mi się dostać na politechnikę. Zabrakło mi dosłownie jednego punktu. Jeden marny punkt zadecydował o tym co stanie się z moim życiem. 

Miałem jeszcze nikłą nadzieję, że dostanę się z listy rezerwowych. Ze strachu przed wojskiem złożyłem papiery na inne kierunki w drugiej turze. 

Nigdzie się nie dostałem. 

Na tych najmniej wymagających kierunkach nie było już miejsca – kulturoznawstwo czy filmoznawstwo. 

Patrzyłem też na inne. Nie mogłem iść na informatykę, bo zdawałem jej na maturze. Nie dostałbym się. Na wydział geografii też się nie dostałem. Miałem za niski wynik na egzaminie dojrzałości, żebym mógł tam studiować. 

Krótko. Za późno się zorientowałem, miałem poważne kłopoty. 

Gdy w połowie sierpnia skończyły się wszystkie nabory na studia, przyszedł do mnie list. 

Wojsko wzywało.

 

Miałem stawić się w bazie pierwszego października.

Zostało mi półtora miesiąca, żeby się przygotować. W liście z wezwaniem była też szczegółowa instrukcja dojazdu oraz lista rzeczy, jakie miałem ze sobą wziąć.

Ale raczej nie będę cię tym zanudzać. To akurat jest nieistotne.

Z tamtego okresu najbardziej zapamiętałem rodzinne przekomarzania. Rodzina nie dawała mi spokoju. Każdego dnia, o każdej możliwej porze, słyszałem jakim to jestem głupkiem skoro dałem się wkręcić w wojsko.

Miałem tyle szans, aby się z tego wykręcić, a ja je po prostu zignorowałem.

Teraz mogę powiedzieć, że w okresie liceum byłem wielkim arogantem. Uważałem, że wiem lepiej…

…że jestem panem świata.

…że zrobię wszystko lepiej niż inni.

Byłem, krótko mówiąc, lekkomyślny i nie boję się do tego przyznać.

Krokiem ku poprawie jest zrozumienie swoich błędów.

To miałem już za sobą. Pozostało mi jedynie przetrwanie służby.

Dni do wyjazdu okropnie szybko mi mijały. To nieuchronnie przybliżało mnie do wojska.

Ostatnie chwile wolności spędzałem z Karoliną, która po kilku dniach wybaczyła mi moją ignorancję. W zamian za to zaczęła się martwić. Bała się o to, co mi tam zrobią. Jak bardzo mnie zmienią.

Mój świętej pamięci dziadek, Stanisław, opowiedział mi jak wyglądało wojsko podczas jego służby w latach sześćdziesiątych. Wyczyniał niezłe numery, ale mógł to robić tylko dlatego, że nikt nie mógł mu nic zrobić, a on miał tego pełną świadomość.

Dziadek był kimś w rodzaju taksówkarza dla wojskowych. Jako jeden z nielicznych, miał prawo jazdy dosłownie na wszystko – od zwykłych aut po pojazdy ciężarowe. Do tego bardzo dobrze znał miasto, gdzie stacjonował.

Paru wyższych stopniem żołnierzy lubiło dziadka, ponieważ zachowywał się jak człowiek. Potrafił też nieźle rozbawić.

Raz kazano mu zrobić tak, aby w łazience świeciło się. Wiadomo o co chodzi. Miał ją po prostu wysprzątać, a że kapral określił się zbyt ogólnikowo to dziadek postanowił zrobić to dosłownie.

Poszedł, zapalił światło. I okazało się, że jedna lampka nie świeci. W takim razie poszedł do magazynu po żarówkę. Pracował tam jego kolega, od razu domyślił się, o co chodzi.

Dziadek dostał żarówkę i poszedł wymienić tę wadliwą. Po robocie zawołał kaprala, który nie dowierzał, że w łazience już się świeci. Zdziwiony stał w progu, czekając, aż dziadek zaprezentuje swoje dzieło.

Dziadek zapalił światło, mówiąc, że wymienił tę przepaloną żarówkę. Kapral był okropnie wściekły! Aż trudno to opisać. Ale nie mógł dziadka ukarać. W końcu wykonał polecenie.

Było jeszcze kilka takich numerów, lecz nie o tym jest moja historia.

Najważniejszą rzeczą okazały się rady od mojego dziadka,

Powiedział mi, jak mam przetrwać w wojsku. Stać się jednym z wielu żołnierzy, ale dalej być sobą.

Chodziło mu przede wszystkim o to, abym nie przestał rozmyślać –  jak to wojsko ma w zwyczaju robić. Zabiera ono swoim żołnierzom zdolność do samodzielnego myślenia. Mają tylko wykonywać powierzone rozkazy – bez pytań, bez zająknięć. Jak roboty bez uczuć.

To było coś, co najbardziej mnie przerażało. Nie chciałem stać się potworem.

Inną ważną radą, jaką otrzymałem od dziadka, było wtopienie się w tłum. Nie mogłeś być pierwszy. Rzucałbyś się w oczy, więc więcej by od ciebie wymagali. Nie można też było być ostatnim. Najgorszy robił ćwiczenia za karę.

Jak to mówiono „aby dać mu szansę poprawy”. Ale wszyscy wiemy, że to miało inny cel. Chcieli go upokorzyć i wykończyć. Nikt nie chciał w swoim oddziale nieudacznika, ponieważ cierpiał za niego cały zespół.

Stosowałem się do rad dziadka. Dzięki nim nie byłem tak zagubiony, jak reszta rekrutów. Ale o tym za chwilę.

Wróćmy jeszcze na minutę do wydarzeń sprzed wyjazdu.

Teraz mogę powiedzieć, że to, co wtedy zrobiłem było kolejnym aktem samolubstwa z mojej strony. To jedyna rzecz, której w tamtym okresie nie żałowałem.

Moje oświadczyny. Miałem zaoszczędzone pieniądze z pracy letniej, które wydałem na pierścionek. Nie były to jakieś grube pieniądze, ale starczyły na złoty pierścionek z malutkim brylancikiem.

Oświadczyłem się jej na jednej z naszych lekcji gry na pianinie. Może to banalne, ale schowałem pudełko do jej pianina. Gdy skończyła liceum zapraszała mnie na lekcję do swojego domu. Okazało się, że woli korzystać z pianina w szkole, ponieważ nie lubiła jak co chwilę poprawiał ją jej ojciec – były nauczyciel muzyki. Doceniała go, ale uważała, że w niektórych momentach przesadzał.

Wracając, podczas naszej gry Karo zauważyła, że kilka klawiszy gra inaczej. Uznała, że musiałem źle nastroić instrument. Miała do mnie pretensje, że mimo tylu lekcji, dalej tego nie potrafię.

Pamiętam jej zdziwienie, gdy zobaczyła małe pudełeczko. Wyjęła je, a na twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Już wtedy wiedziała, o co chodziło. Spojrzała na mnie z blaskiem w oczach, otwierając pudełko. Nie musiałem nic mówić. Od razu rzuciła mi się na szyję, krzycząc tak.

Czułem się wtedy najszczęśliwszym mężczyzną na ziemi. Chciałem, aby Karolina była moja. Chciałem, żeby czekała na mnie. Chciałem, żeby przy mnie została.

Nie pozwoliłem odejść. Zmusiłem ją, aby na mnie czekała.

To było naprawdę samolubne, ale wtedy inaczej postrzegałem niektóre rzeczy. Nie wiedziałem, co się stanie.

Wtedy byliśmy szczęśliwi. Chcieliśmy, aby nasz ślub odbył się zimą dwatysiącedziewiętnastym roku. Kilka miesięcy po mojej służbie. Najpierw wszyscy sądzili, że Karo jest w ciąży. Trochę zajęło nam przekonanie wszystkich, że to nie jest naszym powodem do ślubu.

Tak zleciały mi ostatnie dni wolności. W październiku zaczął się najgorszy okres w moim życiu.

Pierwszy dzień był raczej nudny. Ojciec zawiózł mnie na dziesiątą do bazy, gdzie odbył się dwugodzinny apel. Nic interesujące. Potem dostaliśmy mundury, w które mieliśmy się przeprać zaraz po przydzieleniu baraków.

Potem pierwsza przebieżka. Pięć kilometrów. Tak przed obiadem. Potem kolejne pięć oraz pierwsze ćwiczenia defilad. Wieczorem kolacja i jedyny wolny wieczór. W teorii. Nasz kapral – dowódca pięćdziesiątej trzeciej drużyny – przedstawił nam panujące tu zasady.

Od reguł dotyczących ubioru, przez szacunek wobec starszych stopniem, aż po to, jak poprawnie zasłać łóżko.

Jedynym pozytywnym aspektem okazał się mój nowy współlokator. W barakach łóżka były piętrowe. Ja zająłem to dolne, a górne zajął Michał.

Wysoki młody mężczyzna. Okropnie chudy. Podczas jednego z ćwiczeń plutonowy zawołał na niego żartobliwie Czapla. I tak jakoś zostało.

Michał był synem jakiegoś kapitana. Z tego powodu nie miał żadnych forów. A nawet wymagano od niego więcej.

Przez to, że dzieliliśmy łóżko piętrowe, staliśmy się przyjaciółmi. Przynajmniej po części.

Ale w dużej mierze przyczyniło się do tego wspólne naginanie rozkazów oraz obijanie się na ćwiczeniach. Pamiętasz tę opowieść o żarówce? Wycinaliśmy podobne numery.

Lecz zacznijmy od czegoś lekkiego.

Zaczęło się od pierwszych ćwiczeń. Pamiętałem rady mojego dziadka, więc nie miałem zamiaru zbytnio się przemęczać.

Jednym z ćwiczeń, które mieliśmy wykonać, były pompki. Mieliśmy ich zrobić jak najwięcej. Od dzieciaka dużo ćwiczyłem, więc zrobienie dziesięciu nie było dla mnie wyzwaniem. Dla reszty wydawało się, jakby pierwszy raz w życiu robili pompki, a przynajmniej dla większości.

Aby się nie wyróżniać, zrobiłem tylko dziesięć pompek. Reszta żołnierzy zrobiła podobną ilość. Kapral, rzecz jasna, wyzwał nas od słabych maminsynków. W jego mniemaniu byliśmy tak słabi, że z trudem robiliśmy dziesięć pompek.

To nie koniec. Innego dnia mieliśmy wyczyścić broń, ale rynsztunku nie można wyczyścić bez rozmontowania jej. Można ją tylko czyścić.

Dlatego tak zameldowałem kapralowi. Jako jedyny z naszego oddziału. Parę osób na mnie spojrzało. Zdawało mi się, że byli lekko wystraszeni.

Po drobnej wymianie zdań z kapralem, który uznał, że jestem bezczelny, musiałem zrobić pięćdziesiąt pompek za karę. A, że nie miałem żadnych problemów z kondycją, bez najmniejszego wysiłku je zrobiłem.

Kapral lekko zszokowany, nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć. Za to Michał wiedział.

Próbował powstrzymać śmiech. Widocznie jego też bawiło zmieszanie naszego dowódcy. Ja lepiej to maskowałem.

Skończyło się na tym, że przez kilka dni mieliśmy czyścić buty kolegów z naszego oddziału…szczoteczką do zębów.

Przez ten czas bardzo zżyliśmy się z Michałem. Wspólne odbywanie kar łączy ludzi. Jeszcze bardziej wspólny wróg – nasz kapral. Obaj nie cierpieliśmy naszego kaprala. Kiedy nadarzała się okazja, lubiliśmy uprzykrzać mu życie. Jednego razu „zginął” mu but, który odnalazł się na drzewie. Mała zemsta za nadprogramowe bieganie wokół bazy. Przez niego spóźniliśmy się na kolację, co poskutkowało kolejnymi ćwiczeniami po posiłku. Tym razem ze strony plutonowego, który uznał, że powinniśmy szanować czas innych. Lecz nasz ukochany kapral nie raczył wyjaśnić, że to przez niego jesteśmy spóźnieni.

My w odwecie zwinęliśmy mu buty w środku nocy. Nasz wspólny znajomy miał nocny dyżur, więc przymknął oko na małą wycieczkę. Szybko zwinęliśmy naszemu dowódcy obuwie, które miał w zwyczaju zostawiać na korytarzu. Obaj wyszliśmy przez okno w toalecie. Nie chcieliśmy się zbytnio narażać, więc powiesiliśmy desanty kaprala na najbliższym drzewie. Sprawnie wszedłem na drzewo, następnie wieszając buty.

Prędko, aby nikt nas nie zauważył, wróciliśmy do łóżek. Następnego dnia kapral, lekko wkurzony, wszedł do naszego baraku. Ogłosił, że jeśli ten kto ukradł mu obuwie, nie przyzna się, cały oddział będzie biegać do upadłego. Od biegania uratował nas ten sam kolega, który zaprzeczył, żeby ktoś z nas opuszczał w nocy pokój.

Kapral nie mógł nic nam zrobić,  bo nie miał dowodów. A kumpel, który nas krył, dostał w prezencie kilka paczek papierosów. Jedną z najtrudniej dostępnych rzeczy w wojsku – takich jak papierosy albo alkohol. Bez przepustki nie można nawet było wyjść do sklepu obok bazy.

Przepustek prawie nie dawano osobom, których szkolenie trwało mniej niż rok.

Nasze trwało sześć miesięcy.

Cóż, mieliśmy niewielki sklepik na terenie bazy. Zamawialiśmy niektóre rzeczy. Problem polegał na tym, że trudno było przyjść w godzinach otwarcia.

Raz ćwiczenia, które potrafiły się przeciągać. Innym razem kary albo “zadania specjalne” od dowódców. Polegały one  na dostarczeniu ważnych papierów albo załatwienie jakieś sprawy poza bazą.

Zwykle zadania specjalne były nagrodą, więc ani ja, ani Michał nigdy ich nie dostawaliśmy. Z raczej wiadomych powodów.

Pomijając nasze wygłupy, nie byliśmy takimi złymi żołnierzami.

Od kiedy zaprzyjaźniłem się z Michałem, zaczęliśmy między sobą rywalizować. Kto z nas szybciej przebiegnie określony dystans, albo w ramach kary wyczyści więcej butów.

Ze zwykłych szarych żołnierzy staliśmy się znani wśród innych. Przemysław i Michał.

Jedyni żołnierze, którzy zamiast iść w niedzielę do kościoła, szli do kwatery plutonowego pograć w pokera.

Okazało się, że plutonowy Jagodziński to syn sierżanta Jagodzińskiego, który przyjaźnił się z moim dziadkiem. Kiedy usłyszał moje nazwisko, nie był pewny, czy jestem wnukiem Bogdana Wójcińskiego. W trakcie jednej z kar, podszedł do mnie i po prostu spytał.

Gdy dowiedział się, że jestem jego wnukiem, zaproponował nam „specjalne zadanie”. Mieliśmy pomóc mu z jakimś papierami w niedzielę o jedenastej w jego gabinecie.

Zjawiliśmy się w umówionym miejscu. Gdy tylko zamknęły się drzwi, wszelakie formalności zniknęły. Czas minął nam na rozmowach. Potem zaczęliśmy spotykać się w każdą niedzielę .

Jedyny dzień, kiedy czuliśmy się normalnie, a nie jak śmieci.

Nie licząc męczących treningów siłowych oraz zachowania wyższych stopni, było parę fajnych rzeczy.

Moimi ulubionymi zajęciami było strzelanie z broni palnej. Strzelnica to najlepsze miejsce, jakie może istnieć. Korzystaliśmy z kilku rodzajów broni. Od krótkiej lekkiej po karabiny.

Ogółem było spokojnie.

Jedynym moim wyjściem, w trakcie pobytu w bazie, był wyjazd na Boże Narodzenie. Ojciec Michała pracował w trakcie świąt, a on nie chciał spędzać ich sam.

Nie było problemu jak zaproponowałem, żeby spędził święta u mnie. Rodzice się zgodzili.

Michał miał spać w pokoju gościnnym. Dwa dni przed świętami przyjechał po nas mój ojciec. Jak mnie zobaczył powiedział, że okropnie schudłem. Pytał jak to możliwe, że tak słabo nas karmią.

Pobyt w domu był naprawdę odprężający oraz ożywczy. Wszyscy przyznali ojcu rację, że schudłem. Sam się o tym przekonałem, gdy założyłem jedną ze swoich starych koszul. Ubrania dosłownie na mnie wisiały.

 

Przedstawiłem wszystkim Michała. Moja rodzina od razu go polubiła. Wpasował się w nią idealnie. Jakby od początku w niej był. Cóż ja traktowałem go jak brata, więc nie dziwne, że moja rodzina go zaakceptowała.

Karolina, jak tylko wróciłem, rzuciła mi się na szyję. Cieszyła się, że wróciłem.

Obok kanapy stało czarne pianino. Pierwszy raz od prawie trzech miesięcy zagrałem z Karoliną utwór na cztery ręce Josepha-Maurice’go Ravel’a. Trochę wyszedłem z wprawy, ale gra z moją Karo i tak była niesamowita.

Patrząc na nią, zrozumiałem, jak bardzo za nią tęskniłem. Jak brakowało mi jej troski, bliskości, miłości.

Jej oraz całej rodziny.

Michał, jak mówiłem wcześniej, szybko się zaaklimatyzował. Mimo dodatkowego gościa, było naprawdę świetnie. Moja mama wreszcie nie narzekała, że po świętach zostaje tyle jedzenia.

Dla mnie i Michała to była iście królewska uczta. Zgodnie z tradycją dwanaście potraw wigilijnych. Jedną z nich był karp. Specjalność mojej mamy.

Święta minęły nam naprawdę przyjemnie oraz spokojnie.

Dziwnie spędza się czas, gdy nikt nie kontroluje każdego twojego kroku. Brak kontroli i obserwacji, bezsensownych rozkazów oraz musztry.

Karolina dzielnie walczyła na studiach o najlepsze stopnie. Studia informatyczne były dla niej idealnym wyborem. Mówiła, że programowanie jest jak muzyka. W obu przypadkach są pewne języki, które trzeba poznać, aby dalej się rozwijać.

Konstanty zaczął pracować jako wykładowca. Jak to mawiał odnalazł sens swojego życia. Mama mówiła, że do pełni sukcesu brak mu jeszcze żony.

Pod koniec marca skończyłem służbę. Michał postanowił pójść w ślady ojca. Został w wojsku, ale mój kontakt z nim się nie urwał. Naprawdę dobrze się z nim dogadywałem.

 

A ja?

 

Dalej nie wiedziałem, co chcę robić w życiu. Miałem trochę wolnego czasu. Zastanawiałem się nad ponownym podejściem do matury i poprawieniem wyników. Tylko co potem?

Naprawdę nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić.

Odpowiedź spadła jak grom z jasnego nieba.

 

– Tato, myślę, że wystarczy na dzisiaj.

– Racja. Pora iść spać.

–…

– Tato, jesteś pewien, że nie chcesz zmienić decyzji.

– Jestem pewien.