Miesięcznik Społeczno-Kulturalny KREATYWNI (dawniej Mutuus) ISSN: 2564-9583
pozytywni-kreatywni-solidarni | positive-creative-solidarity |позитивная-творческая-солидарность 

Dylemat / Paweł Kuziemski

Skomliński pił już trzecią godzinę. Butelki stojące pod ścianą zaczynały tworzyć coraz pokaźniejszy rządek. Jeśli Tennessee Williams miał racje, ów tajemniczy klik, gwarantując spokój, powinien nastąpić już dawno, dawno temu. Najpierw pił aby się pocieszyć. Potem, aby się smucić. A na końcu, pił bo nie pozostało mu już nic innego. Innymi słowy, pił aby zapomnieć. Lecz, niestety, wódka zapomnienia nie daje nigdy. 

            Więc znowu ją widział. Widział ją i siebie, widział te scenę w taki sposób, jakby był w kinie lub w teatrze. Mógł zatem spokojnie przyjrzeć się, jak biegnie za nią starając się wrócić do tej rozmowy. Do rozmowy, której nie mieli czasu dokończyć.

            - Ania! – musiał, musiał zapytać ją wprost, choć przecież dobrze wiedział jak to się skończy – Zaczekaj!

            Obejrzała się. Na jej twarzy zagościł delikatny, ledwie widoczny uśmiech.

            - O co chodzi?

            - Nie mogę już dłużej – głos Skomlińskiego zadrżał niebezpiecznie - zdecydowałaś się?

            - Nie – odpowiedziała z namysłem - ale jest jeszcze wcześnie, daj mi pomyśleć. Zresztą zaraz zaczyna się spektakl.

            Miała rację, za niecały kwadrans zaczynał się Otello, w którym grali oboje. On miał być Iagonem, a ona Desdemoną.

            - Wiem, ale ja już nie mogę tak dłużej – spróbował chwycić ją za rękę, lecz wyślizgnęła się delikatnie.

            - Janek – wyszeptała – ja nie mogę. Nie. Przepraszam cię, ale nie.

            - Rozumiem – powiedział Skomliński odwracając się. Miał dość.

            - Zaczekaj – usłyszał, przeszedłszy kilka kroków. Zatrzymał się – ja naprawdę bym chciała… ale jest już ktoś… – zamyśliła się poszukując odpowiedniego słowa – kto mi się podoba.

            Skomliński ponownie odwrócił się. Zniknął w drzwiach, nie odzywając się.

           

Przedstawienie zaczęło się. Wlokło się powoli, scena za sceną. Przebiegało dokładnie tak, jak miało przebiegać. Jedynym wyjątkiem był dziwny uśmiech, który wykwitł na twarzy Skomlińskiego, gdy aktor grający Rodryga oświadczył grobowym tonem: „Cóż mam tedy czynić? Wyznaje, że wstyd mi być tak zakochanym, ale nie w mej mocy temu zaradzić”. I choć nikt z widzów nie zauważył tej drobne zmiany, to wystarczyła ona aby reżyser dyskretnie ofuknął młodego inspicjenta.

                - Co on odstawia? Weź mu powiedz, żeby się ogarnął z tym uśmiechem, dobra? I powiedz mu jeszcze – dodał po chwili namysłu - że jak jeszcze raz zerknie na Desdemonę to mu nogi z dupy powyrywam.

            - Ale wie pan – zająknął się inspicjent - oni podobno tam z Anką coś ten tego, że oni tam razem, czy coś takiego. Także, wie pan, głupio by mi było.

            - Co? Oni razem? Zresztą, wszystko jedno – machnął ręką zniecierpliwiony – to jest praca, prywatnie to oni mogą sobie robić co chcą, ale tu mają być ogarnięci. Zrozumiano?

            Inspicjent posłusznie kiwnął głową i zniknął gdzieś za kulisami.

           

Dźwięk telefonu wyrwał Skomlińskiego z pijackiej zadumy. Namacanie telefonu zajęło mu kilka chwil.

            - Czego? – warknął w słuchawkę. Po chwili jednak zreflektował się – szanowny panie.

            - Przepraszam za późną porę – usłyszał w słuchawce przyjemny głos –mam nadzieje, że nie przeszkadzam, ale sprawa jest pilna. Grunt, można by rzec pali nam się pod nogami.

            - Słucham.

            - Nazywam się Mrówczyński, pamięta pan może, rozmawiałem z panem po przedstawieniu.

            Skomliński zmarszczył czoło w poszukiwaniu wspomnień. „Faktycznie, był jakiś facet w garniturze. Coś tam się przychrzaniał, że chcę numer kontaktowy, bo mu się gra moja podobała, czy coś takiego. Matko, jak ja jestem pijany. Nic już, kurwa, nie pamiętam.”

            - Tak, oczywiście, że pamiętam. Zatem słucham pana panie Rurykowiczu kochany.

            - To nie jest na telefon – głos w słuchawce dalej był nadzwyczaj przyjemny. Jego właściciel był zatem albo był naprawdę nierozumny, albo naprawdę Skomlińskiego potrzebował – gdyby pan przyszedł jutro do Teatru Narodowego. Na scenę główną, tam będziemy na pana czekać. Wyjaśnilibyśmy sobie szczegóły. Na dziesią… - tu głos zawahał się na chwilę – albo lepiej na dwunastą.

            - Dla pana wszystko.

            - Dobrze. Tylko bardzo bym prosił by pan pamiętał.

            - Ja wszystko pamiętam – pijacki uśmiech Skomlińskiego nagle znikł z jego twarzy – dobranoc.

            Wyszedł na balkon aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Była głęboka, spokojna noc. Miasto przypominało umarłe. Wszystko stało w idealnym bezruchu. „Miasto umarłych” przemknęło mu przez głowę. „Leżą sobie takie trupy, leżą spokojne, nieświadome, że ktoś o nich myśli. A ty się męcz człowieku, kombinuj, jak tu związać koniec z końcem.”

            - Trup to jednak ma fajnie – zdążył jeszcze mruknąć, zanim osunął się na kafelki.

Kiedy się obudził odruchowo spojrzał na ścianę na której winien wisieć zegar. Nie było go tam. Dopiero po chwili, zorientował się, że leży na balkonie. Pośpiesznie wstał i wrócił do mieszkania. Kaszlnął, przekraczając jego próg. Najwyraźniej się przeziębił. Cóż, spanie na balkonie raczej nie bywa zdrowe.

- Aha… Ania… – przypomniał sobie wszystko, kiedy podnosił telefon z ziemi

Z trudem przeczytał SMS-a o treści „uprzejmie przypominam o naszym spotkaniu. Narodowy, scena główna, 12.00. Pozdrawiam Mrówczyński”.

Wytężył umysł próbując przypomnieć sobie szczegóły jego balkonowej pijatyki. Nie udało mu się. Mimo to, zdecydował się jednak pójść na umówione spotkanie. Nie miał nic do stracenia, teraz gdy Ania porzucić go miała na zawsze.

            Całą drogę rozmyślał jakby tu sprawić, by Anna jednak się do niego przekonała. Rozważał różne opcje, nie wyłączając uprowadzenia, szantażu, romantycznego morderstwa czy permanentnego nasłania agenta ubezpieczeniowego.

            Tak rozmyślając, dotarł na miejsce. Nieśpiesznie przeszedł do umówionej sali. Na scenie czekali już na niego ów śmieszny człowieczek w garniturze oraz tęgi, gładko ogolony facet z twarzą chytrego lisa stojącego przed kurnikiem. Był to dyrektor teatru.    

            - Dokładnie dwie minuty przed czasem – powiedział do Skomlińskiego wyciągając rękę na przywitanie – Bardzo dobrze. Cenie sobie punktualność.

            - Ja też. Ale, jeśli można, to chciałbym wiedzieć do czego będę panom potrzebny.

            - Panie kochany – niespodziewanie wtrącił się Mrówczyński – jest pan, a przynajmniej zdaję się pan być, cudownie wprost zapowiadającym się aktorem. Chcieliśmy więc obsadzić pana w naszym następnym przedstawieniu. Miałby pan zagrać w Onych Witkacego.

            - Kogo?

            - Bałandaszka. Pan jest dobry aktor to sobie poradzi - „I tani” przemknęło przez głowę stojącemu obok dyrektorowi „a przecież pieniądze życie, pieniądze śmierć, jak mawiał pradziadek” – prawda, panie dyrektorze?

            Dyrektor skinął nieznacznie głową, pochłonięty demonami własnych myśli. Rozważał, cóż to za świat, gdzie o zatrudnianiu aktorów decydował nie talent, a mamona podła, co to ją Pismo Święte zwalczać każe.

Cóż więc było robić, wziął Mrówczyński Skomlińskiego pod ramie i poprowadził za kulisy, po drodze tłumacząc mu szczegóły dotyczące kontraktu. I choć początkowo, Skomliński stwierdził, że za takie pieniądze to on robić nie będzie, to jednak gdy dowiedział się, że Mrówczyński (który miał być reżyserem owego przedstawienia) zarabia jeszcze mniej, to zgodził się łaskawie. Przy okazji usłyszał też kila uwag o alkoholu i jego zgubnych skutkach oraz o tym, że jak dobrze pójdzie to Mrówczyński zostanie następnym dyrektorem artystycznym teatru. Mrówczyński nie omieszkał przy okazji skrytykować obecnego.  

 Świat za kulisami nie wyglądał jak ten z opowieści czy wyobrażeń. Był ciemny, wąski i zatłoczony. Wypełniali go aktorzy, statyści i całe mrowie innych, nieokreślonych bliżej pracowników, a każdy z nich zasuwał w tempie nie wolniejszym, niż w tym, które zwykli opisywać wybitni pisarze, podczas narzekania na nierówności społeczne. W ogóle Skomliński odniósł wrażenie, że teatr zawodowy przypomina bardziej fabrykę niż świątynie sztuki. Złapał się też na tym, że mimowolnie ogląda się za co ładniejszymi aktorkami. Szybko jednak przywołał się do porządku, nie chcąc, nawet w myślach, opuścić Anny.

            Z teatru Skomliński wrócił bezpośrednio do domu. Nie mógł sobie jednak znaleźć żadnego zajęcia. Niczym ponure widmo krążył między pokojami. I jak widmo przeklęte rozmyślał cały czas o Ani. Chciał za wszelką cenę zrozumieć, co zrobił źle, dlaczego odrzuciła go kobieta jego marzeń? I dlaczego było to takie płytkie? Przecież takiemu odrzuceniu winny towarzyszyć chóry anielskie i trąby jerychońskie. A tymczasem wystarczyło jedno, jedyne „nie” aby jego najgorsze sny ziściły się niby gromy nad Sodomą.

- Czy od tej pory wszystko będzie mi o niej przypominać? – monologował niczym Hamlet błądzący po wyimaginowanym Elsynorze - A może nie, może ona zadzwoni, może powie, że się pomyliła, że to nie tak miało wyglądać, że jeszcze będziemy szczęśliwi.

Ale tego dnia telefon już nie dzwonił.

           

            Następne dni nie były dla Skomlińskiego łatwe. Chwil, których nie poświęcał na pracę poświęcał na rozpamiętywanie swoich rozlicznych porażek życiowych oraz na nieudane próby zobaczenia się z Anią. Chciał z nią porozmawiać. Chciał dowiedzieć się co zrobił źle i dlaczego wyło tak jak wyszło. Modlił się, o jakiś znak, i mimo tego, że w znaki nie wierzył to w każdym, najdrobniejszym nawet, zdarzeniu wypatrywał wskazówek od Boga najwyższego płynących, który to osobiście doradzał mu co zrobić powinien, aby Annę odzyskać.       A potem ustalono datę premiery.

I wtedy dni zaczęły wlec się powoli, jeden za drugim, jak wahadło odmierzające czas do wybuchu jakiegoś nieokreślonego kataklizmu.

Lecz z czasem owo wahadło zaczęło gnać coraz szybciej. Nawał pracy okazywał się być przytłaczający. Ale, jakimś dziwnym trafem wychodziło to Skomlińskiemu tylko i wyłącznie na dobre. Sam bowiem łapał się na tym, że w przerwach od prób ciężkich a rozlicznych, rozmyślał raczej o co ładniejszych aktoreczkach, niźli o straconej miłości. Szybko jednak rezygnował wtedy z takich rozważań, ponownie, nie chcąc, nawet w myślach, zdradzić swej ukochanej.

            Trwało to aż do dnia sądnego, to znaczy do pokazu przedpremierowego, wtedy to bowiem okazało się, że nie jest aż tak źle jak być by mogło, czyli, że można pozwolić aktorom na nieznaczny wypoczynek. Znaczy się, że po występie był bankiet.

            - Muszę to panu wyznać – zagadnęła Skomlińskiego jakaś nie znana mu wcześniej kobieta – ta pańska rola była naprawdę cudowna. Wielkie gratulacje.

            - Dziękuję – mruknął Skomliński, niepewny  jeszcze swej pozycji w tym przedsięwzięciu – choć muszę przyznać się, że próby do spektaklu były nader wymagające.

            - Ależ chyba taki wspaniały aktor sobie poradził, prawda? – uśmiechnęła się zalotnie. A że była ładna, to i Skomliński się uśmiechnął.         

            - Jak widać. Choć, niechże i ja coś pani wyznam, wiele rzeczy mnie zaskoczyło w tej teatralnej machinie.

            - Znaczy co konkretnie?

            - Jeżeli zgodzi się pani, wyjść ze mną na taras to wszystko pani opowiem. Ten tłok tutaj nie pozwala mi zebrać myśli. 

            Nowopoznana szepnęła coś, co w przybliżeniu miało oznaczać zgodę i oboje ruszyli w stronę wyjścia.  

Na dworze było już ciemno, a słabo oświetlony taras dodatkowo potęgował to wrażenie. Można by rzec, że wypełniał go tajemniczy półmrok.

Z tego półmroku skwapliwie korzystało wiele par. Jedne obściskiwały się namiętnie, a inne zadowalały się romantycznymi spojrzeniami z których taka tkliwość spoglądała, jakiej żaden z romantyków by nie opisał.

Skomliński wraz z towarzyszką wpasowywali się raczej w te drugą opcje. Nie robili nic nadzwyczajnego, ot, rozmawiali spokojnie oparci o barierkę, choć w ich spojrzeniach, gestach i ruchach była jakaś magia, było coś, co nie pozwalało na obojętność. Jakiś nieświadomy, postronny widz, mógłby ich wziąć za cudną parę zakochanych.

            Ale Skomliński myślał inaczej. On wiedział, że jest to po prostu kolejna z rozlicznych kobiet, które chcą się przekonać ile prawdy jest w tych słynnych anegdotach dotyczących wszelkiej maści artystów, co to piją, palą i uwodzą, a od czasu do czasu nawet coś napiszą. Oczywiście, Skomliński ani myślał dementować te plotki. Wręcz przeciwnie - opowiadał czego to mu się robić nie zdarzyło, a opowieści te były w równym stopniu ciekawe, zabawne jak i zmyślone. Najważniejsze, że działały bowiem w końcu stało się tak, że jego towarzyszka, zachęcona owymi opowieściami, gęsto zresztą zmieszanymi z winem, usiadła mu na kolanach. Skomliński mimo wewnętrznych dylematów – nie protestował. 

            Bankiet trwał w najlepsze. Mrówczyński siedząc półprzytomnie na krześle prawił pijacki monolog. Opowiadał sobie, czego to on nie wyreżyserował, jakich to aktorów nie prowadził i kto to dla niego nie pisał. Przerwał dopiero po trzeciej butelce, (w trakcie której opowiadał, „że to on, a nie Konwicki jakiś prowadził Holoubka do improwizacji i że to jemu zawdzięczamy Ziemie Obiecaną, Salto, Pociąg i Nóż w wodzie, że to on samojeden wszystko to zrobił”).

            Kilka miejsc dalej jeszcze aktualny dyrektor negocjował z potencjalnym sponsorem następnego przedstawienia, choć prawdę mówiąc, nie wierzył by w dzisiejszych czasach znalazł się ktokolwiek, kto chciałby się jeszcze bawić w sztukę. Doprecyzujmy - w sztukę wysoką, niekomercyjną i niepopularną. I kiedy, już, już zdawało się, że ów sponsor, owo zbawienie wszelkiej kultury wysokiej, zgodzi się na drobne wsparcie teatru, dyrektorowi zadzwonił telefon oznajmiający, że kolejny sponsor z przyczyn nagłych acz nieokreślonych musi się wycofać. Ta wieść wszystkich otrzeźwiła. Jest bowiem coś takiego w pieniądzach (a szczególnie zaś w stratach) co przywraca zmysły lepiej niźli cały ocet tego świata. W ten sposób teatr miast zyskać kolejnego sponsora, stracił ostatniego. 

            - Trudno, najwyżej przerobi się Hamleta na musical – parsknął śmiechem dyrektor.

             

A potem życie wróciło do normy. Próby trwały, a Skomliński cierpiał. I w końcu nastał ten dzień. Dzień premiery oficjalnej.

             Skomliński wszedł na scenę. Dzisiaj miał być dzień jego triumfu, oto dziś miał grać po raz pierwszy na deskach Narodowego. Mimowolnie rozejrzał się po publiczności. Miał cichą nadzieje, że ujrzy tam Anie. Między poszczególnymi kwestiami dokładnie obejrzał cała widownie. Zdawało się, że zobaczył każdą z twarzy. Lecz Ani tam nie było.  

W końcu gra dobiegła końca. Szum oklasków wypełnił całą sale. Widzowie wstali z miejsc. Skomlińskiemu wręczono kwiaty, które pośpiesznie przekazał koleżance stojącej obok. Koleżanka rozpromieniła się jak setka czerwcowych słońc, uśmiechając się zalotnie.

Ale tym razem Skomliński nie poszedł na bankiet, sam nie do końca wiedząc dlaczego się wymawia. Kto pracował jako aktor ten wie, że to właśnie na bankietach zapadają decyzje kto kogo zagra, kto co będzie reżyserował i co kto za to dostanie. Lecz Skomliński był zmęczony. Przez ostatni dni ustawicznie wahał się między, szczerą, romantyczną i nieszczęśliwą miłością, a wesołymi i przyjemnymi romansami. Jedno przyciągało go potęgą uczucia, a drugie błogim spokojem. Chciał więc wrócić do domu i, niczym w biblijnej izdebce, rozważyć ten skomplikowany dylemat.

Wyszedł tylnym wyjściem. Jego nieobecność była potem szeroko komentowana, ale Skomliński nie mógł przecież o tym wiedzieć. Był zbyt zajęty szybkim marszem w stronę przystanku, aby myśleć o czymkolwiek. W mroku nocy, przerywanym światłem latarni wyglądał jak kochanek przyłapany na zdradzie, albo polityk unikający dziennikarzy, którzy zadają mu trudne pytania.

Od zawsze bał się wszelkich napadów, więc gdy zobaczył drobną postać siedzącą na przystanku, drgnął niepewnie. „Co to może być” przeleciało mu przez głowę „Wampir? Morderca? Poborca podatkowy?” Postał zatem kilka minut zastanawiając się, ponownie, niczym Hamlet – „iść, czy nie iść”. W końcu się zdecydował.

- Cholera, właśnie przeszedłem do historii, mogę umierać – powiedział jeszcze dla dodania sobie otuchy i pomaszerował dziarsko do przodu.

Na przystanku siedziała Ania. Dalej była piękna, co Skomliński natychmiast zauważył. Wszystko wróciło. Korytarze, antrakty, wspomnienia i ból. Ania uśmiechnęła się.

- Nie spodziewałam się ciebie – powiedziała.

- Z teatru wracam

- Wiem, widziałam cię tam. Grałeś Bałandaszka. Tak jak zawsze  marzyłeś.

- Tak jak zawsze marzyłem – powtórzył z namysłem Skomliński.

Jego powtórzenie urywało wątek, więc siedzieli przez chwilę w milczeniu. Ania patrzyła na niego spokojnie, spod półprzymkniętych powiek. Zdawał się być jeszcze piękniejsza niż zwykle. On patrzył sztywno przed siebie, udając, że nie zwraca na nią uwagi.

- Myślałam dużo o tobie – powiedziała w końcu Ania. Składała słowa z wielką rozwagą, wymawiając każde z nich wolno i dokładnie.

Dla Skomlińskiego podobna była do anioła spadłego z nieba.

- I? – mruknął, skrywając zdenerwowanie.

- Kocham cię.

- Jednak?

- Jednak.

Skomliński uśmiechnął się. Miał ochotę powiedzieć coś podniosłego i złośliwego zarazem. Chciał ją obrazić, ale nie mógł się na to zdobyć. Za dużo ich łączyło. Mimo wszystko.

Wstał więc tylko i milcząc ruszył przed siebie. Ania wołała za nim, lecz Skomliński zniknął już gdzieś za zakrętem ulicy.

 

Free Joomla! templates by AgeThemes | Documentation