Niewidzialna / Maja A. Kowalska

logo działu PROZAAutorka: Maja A. Kowalska

            Jest pochmurno.
            Ten dzień nie zasługuje na to, by określić go bardziej górnolotnie. Dzisiaj można stwierdzić jedynie tyle, że nad miastem wiszą ciężkie chmury. Oraz, że wszędzie dreptają, gruchają i wciskają się gołębie. Nic dodać, nic ująć – to najzwyczajniejszy czwartek na świecie i nie widzę w nim nic nadzwyczajnego, choć od rana bardzo się starałam. Moja mama mówi często, że "piękno jest wszędzie, tylko trzeba chcieć je zauważyć".
            Bzdura.
            Nie zauważam nic pięknego w patrzącym na mnie szarym gruchaczu.
            – No, co jest, Henryk? – zagaduję, ale gołąb chyba nie rozumie.
            Wszystkie gołębie to Henryki. a przynajmniej tak nazywa je mój dziadek, który ma kumpla Henryka. Henryk-Kumpel hoduje gołębie pocztowe. Ksywka została, choć Henryka-Kumpla bardzo to denerwuje.
            Ach, chwileczkę.
            Henryk-Gołąb wcale nie patrzy na mnie, tylko na drożdżówkę, którą jem. Mogłam się tego spodziewać.
            Po raz kolejny okazuje się, że jestem niewidzialna!
            Mam już siedemnaście lat na karku i nigdy, wyobraźcie sobie, nigdy nie miałam nikogo, kto patrzyłby na mnie... właśnie tak, jak Henryk-Gołąb na moją drożdżówkę. Siedemnaście lat cholernej samotności. Doliczyć trzeba jeszcze sto czterdzieści dwa dni, dwadzieścia trzy godziny i szesnaście minut.
            I osiem sekund.
            Dziewięć.
            Dziesięć.
            Dosyć tego.
          Tutaj jestem! – wołam wzrokiem, ale nikogo to nie obchodzi. Każdy zajęty jest sobą, idzie szybko w swoją stronę i próbuje nie zderzać się z innymi. Mam wrażenie, że ludzie boją się jakiegokolwiek kontaktu. Iść tak, by nie przeszkadzać, by czasem nie otrzeć się ramieniem o ramię, iść tak, by nie spojrzeć w oczy. Spojrzenie w oczy jest szczególnie niebezpieczne, może obezwładnić i sprawić, że ktoś poczuje się zakłopotany. Nikt nie lubi być zakłopotany.
            Ja za to uważam, że najgorsza jest samotność.
            – Przepraszam pana, którędy na dworzec?
            Czuję, jak moje policzki się czerwienią. "Przepraszam pana"...! Niby nie słyszę tego pierwszy raz, ale zawsze jestem tak samo zła. Proszę pana to do mnie, naturalnie. Uśmiecham się. Prosto na Rynek, potem w lewo. Dziękuję, do widzenia.
            Łypię okiem na Henryka-Gołębia. Wzdycham, odrywam kawałek drożdżówki i rzucam pod nogi. Niech przynajmniej on będzie szczęśliwy. Po chwili zlatuje się więcej Henryków... Słychać trzepot dziesiątek szarych skrzydeł.
            Ruszam przed siebie wolnym, niedbałym krokiem, zamyślona. Gdyby ktoś przyglądnąłby mi się uważnie poznałby, że jestem dziewczyną. Mój mundur, ciężkie, czarne buciory i krótkie włosy mówią jednak coś innego. No bo przecież nie ma dziewczyn w wojsku, prawda? To znaczy, jeszcze nie jestem w wojsku, nie... Na razie klasa mundurowa. Potem wojsko. Co nie zmienia faktu, że ludzie biorą mnie za faceta.
            Lekcje skończyły się już dawno, ale wcale nie mam ochoty wracać do domu. Idę przez Rynek, najpierw wzdłuż, potem wszerz, a po półgodzinie takiego łazikowania jestem znudzona jak rybka w okrągłym akwarium. Na chwilę moją uwagę przykuwa mała dziewczynka z włoskami koloru blond, ciągnąca mamę za róg sukienki i wskazująca pulchnym palcem wprost na mnie.
            – Mamo, mamo, zobacz, idzie żołnierz! To znaczy, że będzie wojna? Idzie żołnierz koło drogi, nie ma ręki ani nogi...
            Unoszę brwi.
            – Nie pokazuj palcem, bo pan się zdenerwuje – matka łapie blond dziewczynkę za nadgarstek i ciągnie za sobą.
            – i wtedy będzie wojna?
            Pierniczyć.
            Siadam pod pomnikiem Bardzo Ważnego Człowieka i wyciągam z torby drugą drożdżówkę. Tylko czekam, aż przypełzną tu szare kreatury zwane Henrykami, by żebrać. Nienawidzę gołębi. w tej chwili zastanawiam się nad tym, czy istnieje coś, czego dziś nie nienawidzę.
            I wtedy zauważam jego.
            Śniady brunet, wysoki jak wieża, w modnej bluzie i w czarnym kapeluszu. Ideał ideałów moich najgłębiej ukrywanych myśli idzie w moim kierunku i uśmiecha się. i patrzy – mogłabym przysiąc – centralnie na mnie. Na mnie, wyglądającą na niedożywionego faceta. a oczy ma tak czarne, tak piękne, że pewnie tylko on jeden na świecie takie ma, jestem tego absolutnie pewna.
            Zatyka mnie tak, że krztuszę się drożdżówką. Miałam rację, to nie żart, on naprawdę idzie w moją stronę...! Cholera jasna. Wycieram wierzchem dłoni okruchy z ust. Muszę wyglądać naprawdę idiotycznie. Taki chłopak się do mnie uśmiecha, a ja w za dużym mundurze!
            Mnie to życie potrafi urządzić.
            Błąd. Sama się tak urządziłam.
            Śniady siada tuż obok mnie, wciąż się uśmiecha, a ja czuję, że jestem czerwona jak burak. Kładzie swoją torbę na kolanach i wyciąga z niej drożdżówkę.
            To chyba przeznaczenie.
            – Przepraszam, która godzina? – obraca głowę w moim kierunku, ale zamiast spojrzeć mi w twarz, spuszcza wzrok na granitową płytę, na której siedzimy. Jaki nieśmiały!
            Przez chwilę milczę, przyzwyczajona do odpowiadania na pytania, które zaczynają się od: "Przepraszam pana, czy...", "Czy widział pan...", albo "Wie pan może...?". No po prostu szok. Śniady rozpoznał we mnie dziewczynę.
            – Za dwadzieścia trzecia – odpowiadam nonszalancko, jakbym opowiadała co najmniej historię swojego życia. Przysięgam, zabrzmiałam jak Fronczewski w wersji kobiecej.
            Na Śniadym nie robi to chyba takiego wrażenia, jak myślałam, bo tylko uśmiecha się i kiwa głową. Zamyka oczy. Wygląda tak, jakby słuchał muzyki, choć nie ma słuchawek w uszach, a dookoła unosi się tylko gwar przechodzących Rynkiem ludzi.
            – Masz ładny głos – odzywa się w końcu, a ja w sekundę czerwienieję jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe. – Jak się nazywasz?
            – Julka.
            Zauważam, że pod moimi nogami łazi gołąb, ale w tej chwili mi to w ogóle nie przeszkadza. Na razie skupiam się, by drożdżówka nie wypadła mi z drżących palców.
            Jestem beznadziejna.
            Śniady zakłada okulary przeciwsłoneczne, chociaż jest pochmurno. Szkoda, bo ma piękne oczy. Potem obraca się w moim kierunku i pokazuje białe zęby w szerokim, nieziemskim uśmiechu.
            – Marek – wyciąga przed siebie dłoń. Podaję mu swoją, oblepioną okruszkami. Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. – Jesteś stąd?
            – Stąd.
            – Ja też.
            Nastaje cisza. Cisza między nami, oczywiście dookoła jest głośno w pierony, ale w moich myślach jest pustka. Co mogę powiedzieć więcej? Bardzo chcę mówić, rozmawiać, poznać tego chłopaka bliżej... ale nie mogę się odezwać. Kiedy patrzę ukradkiem na Marka, widzę, że on wciąż się uśmiecha. Wydaje się, że ta cisza mu się podoba.
            – Jaki jest dzisiaj dzień? – słyszę w końcu. Unoszę brwi zdziwiona.
            – Czwartek – oznajmiam wspaniałomyślnie. Bezwiednie zaczynam odrywać kawałki drożdżówki i rzucać je Henrykom.
            Marek śmieje się, mam wrażenie, że ze mnie.
            – Miałem na myśli raczej... jaki ten czwartek jest.
            Baranieję. Jaki jest ten czwartek? a jaki może być czwartek? Dzień jak codzień. Chociaż nie, ten dzień jest inny. Ale przecież nie powiem tego Markowi, bo to dzięki niemu jest jakoś inaczej.
            I wtedy dostaję cios w policzek. Dosłownie czuję się tak, jakby ktoś mnie spoliczkował, chociaż nigdy nie pozwalam się dotykać, a co dopiero uderzyć. Kręci mi się w głowie.
            W ręku Marka widzę składaną, białą laskę dla niewidomych.
            On jest ślepy.
            Dociera to do mnie i uderza jak fala wiatru. i chociaż to wszystko trwa tylko kilka sekund, czuję się, jakby minęły wieki.
            Przykładam opuszki palców do zaczerwienionego policzka.
            – Jest... pochmurno. – odpowiadam szeptem. Marek wciąż się uśmiecha. Kiwa głową. Przed oczami wyobraźni widzi zachmurzone niebo.

            Od dwóch godzin siedzimy na granitowej płycie pomnika Bardzo Ważnego Człowieka i rozmawiamy. Nie możemy przestać nawijać – o wszystkim i niczym. Opisuję Markowi co się dzieje, kto przechodzi tuż obok, o, ta pani ma niebieskie włosy, takie jak niebo, ale o zmierzchu. Granatowe, tak się nazywa ten kolor. Granatowe jest też morze, byłeś kiedyś nad morzem? Jest zimne i pieni się, gdy wyrzuca na brzeg bursztyny. Przez bursztyn mogą przechodzić promienie słońca, wtedy staje się on jasny, dużo jaśniejszy. Staje się takim małym światełkiem. Światełko to jest coś, co czujesz, gdy się uśmiechasz. Taka mała radość. a duża radość jest jak księżyc, wygląda jak usta, które się śmieją!
            – Twoje oczy są koloru ciemnej czekolady – mówię zupełnie swobodnie. – a ciemna czekolada jest czymś, co bardzo lubię.
            Marek śmieje się i zwiesza głowę. Po chwili milczenia zaciska usta i ściąga okulary przeciwsłoneczne.
            I patrzy wprost na mnie, choć nie może mnie zobaczyć.
            – z tego co mówisz, to jesteś jak księżyc.
            – Taka jestem gruba? – pytam się ironicznie i czerwienię jednocześnie. Przecież nie jestem głupia i wiem o co mu chodzi, zanim powie coś więcej. My, dziewczyny, wiemy takie rzeczy, choć udajemy, że wcale nie.
            – Jesteś moją największą radością w ten czwartek.
            A nie mówiłam?

            Jutro znowu się spotykamy, pod tym samym Pomnikiem.
            Wracam szybkim krokiem ulicą Bez Nazwy, na tramwaj Wąskotorowy zmierzający w kierunku Księżyca. Jestem niesłychanie szczęśliwa.
            Dzisiaj znalazłam kogoś, kto zobaczył we mnie więcej, niż niedożywionego faceta w mundurze. Drżę na całym ciele. Czy to możliwe, żeby niewidomy mógł tak przeszywać wzrokiem? Żeby mógł zobaczyć we mnie więcej niż wszyscy ludzie na Rynku razem wzięci?
            Czuję się dosyć dziwnie.
            Po raz pierwszy w życiu mam swój kształt, swój kolor i moje własne zdanie.
            Marek sprawił, że przestałam być niewidzialna.

 


 

 

       

Free Joomla! templates by AgeThemes | Documentation