Miesięcznik Społeczno-Kulturalny KREATYWNI (dawniej Mutuus) ISSN: 2564-9583
pozytywni-kreatywni-solidarni | positive-creative-solidarity |позитивная-творческая-солидарность 

Płynięcie / Natalia Grudzień

 

Powietrze było nasycone kakofoniczną ciszą – wonią roztaczającej się zewsząd petrykory. Płynęło. Jego fala rozwarła się na niebie, przybierając postać pajęczej sieci skłębionych ze sobą chmur. Szemrzący wiatr był bowiem morzem oświetlanym przez bursztynową poświatę sierpniowego słońca. Wieczność wkradła się w spektakl natury. Złączyła się z morzem i słońcem, czując, jak powietrze dotyka ją krwią i potem. 

Wiatr drgał. Przypływał i odpływał, okrążając przestrzeń zdartą z szorstkiej skórki pomarańczy. Pewnego razu szarpnął skórę zbyt mocno, wpadając do nieznanego obiektu. Poruszała go jakaś obca siła. Nie musiał się wysilać i pchać między próżnię. Teraz płynął wraz z poruszającym się urządzeniem. Nie potrafił go dokładnie nazwać. Poruszało się po szynach. W środku znajdowały się siedzenia. Nie wiedział, jak się stamtąd wydostać. Okna były zamknięte. Drzwi także. Przysiadł więc na samym końcu, myśląc, że może właśnie odchodzi. Zamienił się wówczas w Nic. Smakował–był ciszą. 

W środku pachniało ludzkim ciałem. W końcu wiatr pojął, że jest w pociągu. Zobaczył w nim tłuszcz. Rozdrapaną ranę. Wiotką skórę i zapieczętowaną na niej zmarszczkę - w skrócie miłość. Poznał także rytm pracy pojazdu. Ograniczał się on bowiem do dnia. Nocą trwał z kolei w nieistnieniu. Zamykał oczy. Kładł swoje dłonie wokół serca. Silnik jeszcze pracował. 

Pociąg codziennie rano obserwował swój przeistaczający się cień. Zdawało mu się, że rośnie. Nabiera ciała. Jest. Pojazd miał jednak na sobie kajdany. Nie mógł ich ściągnąć. Gdyby tylko je opuścił, nie byłoby go. Nie istniałby. Z tego powodu jeździł w jednakowe strony każdego dnia. Mijał te same pola, lasy, łąki. Zamierał na widok żurawinowych liści. Wzruszało go późne lato melancholii. 

Wiatr natomiast był krzyczącą ciszą. Hałasował swoim bezgłosem, wkradając się do wnętrza pojazdu. Nie był on jednak jedyny. Poza nim byli jeszcze ludzie. Otwierali drzwi pojazdu. Nawet nie pukali. Wchodzili do wewnątrz, klikając przycisk. Potem gnieździli się w duszy pociągu. Siadali na jego ulubione miejsca. Śmiali się. Niekiedy zabierali coś z jego środka. Sięgali po materiał. Rączkę. Rozpostarty promień słońca odbijający się w szybie. Co prawda wnosili wiele rzeczy ze sobą. Były to jednak przedmioty jakich wiele. Obce. Nieoswojone. Plastikowe butelki. Kartki. Szkła. Pojazd nie mógł sięgnąć dłonią tak głęboko. Zostawały więc w nim różne śmiecie. Niekiedy ostre kawałki raniły go. W pociągu płynęła krew po śnieżnej podłodze. 

Najgorsze były jednak deszczowe dni. Pojazd wówczas chorował. Kichał. Kaszlał. Najbardziej doskwierało mu jednak zimno dochodzące od wewnątrz. Brak. 

Pojazd czekał wówczas, aż coś się zmieni. W tak leniwie płynące dni pociąg miał nadzieję, że znów wejdzie do jego wnętrza człowiek. Zdążył się już nawet przyzwyczaić. Zapamiętał człowieka podobnego do niego. Miał namalowany uśmiech na twarzy i z iskrami w oczach spoglądał na zachodzące słońce. Zdawał się być blisko. Na opartej dłoni podtrzymywał głowę i spał. Był każdego wieczoru. Zajmował to samo miejsce. Wciąż się uśmiechał. Pewnego dnia jednak nie było go na przystanku. Jego miejsce zajął wówczas ktoś obcy mający posępną minę. Nie zwracał uwagi na błysk światła. Na spadające krople walczące o finał w wyścigu, kto szybciej dotrze do końca istnienia. Z czasem pociąg zdawał się przyzwyczaić i do tej osoby. Pokochał jej smutek i mrok, a ona odeszła i nie wróciła. 

            Zbierało się coraz więcej ludzi. Ludzisk. Ludożerców spierających się o miejsce w przedziale. Obce twarze przepełniły wnętrze pociągu. Każdego dnia, gdy tylko pojazd zamykał oczy, miał nadzieję, że wiatr siedzący z tyłu w końcu go opuści lub chociaż przestanie milczeć swą nałogową odpowiedź. Dzień mijał za dniem. Pojazd widział nad sobą rozkwitające gałęzie jabłoni i wiśni przeobrażające się z czasem w miodowe barwy słoneczników. Nadchodził także czas cynamonowych liści spadających na ziemię oraz krystalicznego śniegu. Każda pora niosła za sobą nadzieję, że jeszcze powrócą znani ludzie. Wyciągną z wnętrza wszystkie śmiecie. Czas jednak nie istniał. Był tylko zapisany w kolorach liści.

Problem leżał zaś w jesieni. Nadeszła ona zupełnie niespodziewanie. Pośpieszyła lato i nie kończyła się. Zamieniła dzień z nocą. Zamiast uśmiechu zawitała tęsknotą. Smakowała bólem butwiejących liści. Jej wilgoć grała molowe akordy na leśnej gitarze splecionych gałęzi. Nawet pociąg przyjeżdżając na stacje, znał tylko te trójdźwięki. I jesień, jak to jesień ma w zwyczaju, wpadła pewnego dnia do pociągu. Wyprosiła stamtąd wszystkich ludzi. Nawet wiatr odszedł wówczas, kończąc swój spektakl. Zostali sami. Pojazd miał coraz mniej sił. Czuł, że wiatr go odpycha. Odzwyczaił się bowiem od niego. Jego silnik działał coraz i coraz to słabiej. W końcu poczuł, jak oknami i drzwiami wychodzą wszystkie śmieci. Jesień jednak chciała go uściskać. Przywitać. Pociąg bał się za to swojego bólu. Nie uściskał jesieni. Próbował ruszyć. Dać sobie radę sam. Jechał powoli, aż poczuł, że całe jego napędzane życie gaśnie. Zatrzymał się na skraju niczego. 

            Powietrze było nasycone milczącym hałasem. Fala wiatru uderzyła w pociąg jak w morze. Wody jednak nie było. Słońce właśnie chowało się zza chmury. Rozłączone morze ze słońcem było końcem. Pociąg bowiem stanął. Nie oddychał. Nie kaszlał. Mijały kolejne jesienie, a on stawał się zardzewiałą blachą. Spod jego wnętrza wypływała tylko strużka krwi. Opływała pola dookoła niego. Nikt więcej do niego nie wszedł. Był zupełnie sam. Trwał w ciszy. Konał. 

 

Free Joomla! templates by AgeThemes | Documentation