Miesięcznik Społeczno-Kulturalny KREATYWNI (dawniej Mutuus) ISSN: 2564-9583
pozytywni-kreatywni-solidarni | positive-creative-solidarity |позитивная-творческая-солидарность 

Paproć / Natalia Grudzień

       Byłam śmiechem. Leżałam w łóżku, spoglądając na sufit i nie mogłam wykrztusić z siebie choć jednego zdania. Nieustannie towarzyszył mi bowiem ten obezwładniający odruch uniesienia kącików ust ku górze. Bolał mnie też brzuch. Nie mogłam jednak przestać. W końcu stałam się więc śmiechem. A śmiech, jak to śmiech, patrzył się ludziom w oczy i przybierał różne formy. 

            Leżąc tak i spoglądając komuś w ślepia, jednocześnie śmiejąc się, można odnieść wrażenie, że ludziom tak obcy jest śmiech. Tak jakby nie rozumieli go. Bo śmiech to przecież nie jest to samo co uśmiech. Bo są różne rodzaje śmiechu. Nie rozumiała tego moja matka. Nie rozumiał ojciec. Oni byli uśmiechem. Nasączeni słońcem od kostek po głowy, wdychali świat za pomocą optymizmu. Byłam jedynym śmiechem. Jeżeli nie na całej planecie, to w świecie dookoła mnie. 

            — Tylko że śmiech nie jest człowiekiem — odparł pewnego razu ojciec, widząc, jak nie mogę się podnieść z łóżka z powodu bezustannego śmiechu. 

            Kim więc byłam? – pytałam siebie w głębi duszy, próbując, choć na chwilę stłumić w sobie panującą we mnie euforię. 

            — Może jest rośliną — stwierdziła pewnego razu matka z tym swoim wymalowanym szminką uśmiechem.

 Przyniosłam jedną z paproci z ogródka, aby móc ujrzeć w niej siebie. Nie do końca wiedziałam, co oznacza, że jestem rośliną. Mimo to nie pytałam. Zaniosłam paproć do pokoju. Położyłam się do łóżka. Śmiałam się, tak jak ma to śmiech w zwyczaju. A potem znów widziałam tylko sufit. Miałam go dość. Odwróciłam więc wzrok na paproć. Wpatrywałam się w nią niemal od kilku godzin. I nie mogłam oderwać od niej wzroku, aż w końcu poczułam, że przecież ją kocham. To jest właśnie miłość. Może więc jestem rośliną? – stwierdziłam po pewnym czasie – Może wcale nie ma w tym niczego nadzwyczajnego?

Aż w końcu nadeszła jesień. Porą rdzy i żółtych liści nie rządzi śmiech. Byłam więc w tym swoim niewielkim pokoju wraz z paprocią. Świat dookoła nie przyjmował nas. Jesienią gości się tylko smutek. Nostalgię. Tęsknotę. Latem zaprasza się uśmiech. Wiosną radość, a zimą nieczułość. Tylko że w żadnej z tych pór nie ma mnie. Z tego też powodu nie wychodziłam. Siedziałam w swoim pokoju, napełniając się śmiechem. Pewnego razu usłyszałam jednak inny śmiech niż ten mój. Wtedy spojrzałam się na paproć. Nikogo innego poza mną i nią nie było w pokoju. Nie myśl sobie, że ta paproć mówi – powtarzałam sama do siebie. Podeszłam jednak bliżej rośliny. I wtedy pierwszy raz od dawna zapragnęłam bliskości. To dość absurdalne. Śmiech chce czułości. Śmiech pragnie człowieczeństwa od rośliny. Spoglądałam się jednak na nią, aż w końcu potrzebowałam jej dotknąć. Tak też zrobiłam. Przyłożyłam palce do jej liści. Miałam wrażenie, że jej dotyk otula moje skostniałe palce. Z kolei z sekundy na sekundę roślina robiła się coraz i coraz to większa. W końcu liście oplotły się wokół mojej dłoni. I wtedy śmiech ustał. Zaczął się za to dygot. Pokój robił się coraz mniejszy. I mnie samej było we mnie tak mało. Próbowałam wdychać podwójnie powietrze, by móc je w sobie zatrzymać na dłużej. Po chwili czułam, jak krople potu spływały mi po skórze. Coś wiło się dookoła mojej szyi niczym wąż i dusiło mnie tak długo, że pozostała tylko czarna plama. 

 

**

Otworzyłam ślepia, czując łaskotanie w miejscu dłoni. Nie miałam jednak rąk. Nie miałam też ciała. Miałam za to kilka listków zwisających w miejscu czucia. Nie było jednak człowieka. Nie było żadnego skrawka pozostającego po kimś, kto zmarł. Nawet okruszka człowieka. A przecież jeśli to była zamiana, to musiał być człowiek i roślina. Musiał być…

— Znów zapomniałeś podlać rośliny! — usłyszałam krzyk matki, wchodzącej do pokoju. 

— Mamo! — krzyczałam, chcąc jej się zapytać, co się stało. Ona jednak milczała. W pośpiechu pobiegła tylko po konewkę i podlała mnie – Mamo, dlaczego milczysz? – próbowałam się do niej odezwać. 

To jednak nic nie dawało. Nie pojmowałam, dlaczego milczy i nie widzi, że coś jest nie tak, że nie ma jej córki? Usłyszałam trzask drzwi. Zostałam sama w tym niewielkim pokoju. 

Spoglądałam się w sufit i marzyłam, by ktoś do mnie przyszedł. Życie toczyło się dalej. 

**

            Z każdym dniem sufit stawał się coraz mniej ciekawy. Z każdą godziną bólu było tak dużo, że nie byłam w stanie go w sobie pomieścić. Z każdą minutą było we  mnie mniej słów. Z każdą sekundą stawałam się obca. Usychałam. Drzwi nie otworzyły się już ani razu. Nie było wody. Nie było matki. Nie było ojca. Nie było mnie. 

**

            W końcu straciłam siebie. Zgubiłam liście. Zaprzepaściłam wzrok, słuch i coś tam jeszcze. Byłam jednak jeszcze człowiekiem. Nie wiem dlaczego. W końcu położyłam się w łóżku. Zaśmiałam się, jak to śmiech ma w zwyczaju. A wraz z tym śmiechem przyszła matka. Obcięła uschnięte liście. A następnie wzięła mnie w swoje ramiona. I rzuciła mnie do wielkiego kubła na śmieci. Stamtąd śmiech był coraz i coraz to głośniejszy. Tylko nie było już we mnie człowieka. Nie było nawet we mnie rośliny. Pozostałam śmiechem. A śmiech podobny jest do łez. 


Licencja Creative Commons
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa - Użycie niekomercyjne - Bez utworów zależnych 4.0 Międzynarodowe.

 

Free Joomla! templates by AgeThemes | Documentation