Miesięcznik Społeczno-Kulturalny KREATYWNI (dawniej Mutuus) ISSN: 2564-9583
pozytywni-kreatywni-solidarni | positive-creative-solidarity |позитивная-творческая-солидарность 

Labirynt / Natalia Grudzień (2)

 

Śnieg prószył się z nieba, okrywając ziemię kocem koloru waty cukrowej. Nie smakował on jednak jak wata cukrowa. Był gorzki. Cierpki Posępny. 

Tamtego dnia świat objął się wraz z nocą. Z ich wspólnej miłości wyłonił się zmierzch. a pośród tego mroku mieszkał głośny śmiech. Ktoś zaśmiał się raz. Na chwilę zamilkł, a potem znów usłyszałam głośny śmiech. Nie było nikogo w domu. Ten śmiech jednak nie dawał mi spokoju. Odzywał się co jakiś czas, przerywając mój rytuał pisania i w dodatku niósł za sobą gamę emocji. Przyszywał. Niepokoił.

 Wyszłam z domu. Nie zabrałam ze sobą niczego. Nie pomyślałam nawetatym, by cokolwiek wziąć ze sobą. Następnie wyszłam. Na zewnątrz nie było jednak nikogo. Chciałam wrócić do domu. Wciąż słyszałam jednak śmiech. Czytałam kiedyś historię o człowieku słyszącym podobny śmiech na moście. Początkowo żałował on, że nie odwrócił się, gdy kobieta błagała o pomoc. Potem stwierdził, że jednak postąpił słusznie. Bałam się, że może śmiech wypływa z jakiegoś podobnego człowieka. Szłam więc prosto. Nie zważałam na zimę. Nie patrzyłam na to, jakimi drogami podążam. W pewnym momencie zaplątałam się pośród gąszczu lasu. Poczułam dygot. Śmiech bowiem umilkł. Zamienił się w bezgłos. Pozostawił mnie w lesie.        Pierwszej nocy płakałam tak długo, że w pewnym momencie miałam wrażenie, że wypłynęła ze mnie cała woda i stałam się tylko suchą skórą utkwioną na kościach. Nie byłam już człowiekiem. Po tak wielu łzach coś się w człowieku kończy. Coś zamiera. Jest on kimś innym. 

Tamtej nocy szukałam domu. Próbowałam się wydostać z gąszczu. Szłam znanymi mi drogami. W ciemności jednak zawsze ktoś prowadzi człowieka za rękę i nie pozwala mu dojść do celu. Obejmował mnie wówczas niepokój. Ściskał tak mocno, że w pewnym momencie brakowało mi oddechu, a potem rozrywał on moją skórę i dostawał się pod nią do warstwy wewnętrznej. Niczym więzień dawałam mu wygrać. a on zagarnął mnie. 

Las był labiryntem. Pełnym krętych dróg. Bez znaków ostrzegawczych. Bez podpowiedzi. Skręciło się w jedną stronę, trzeba było wybrać następną. Znów to samo. Jeszcze raz. Drugi. Trzeci. W końcu mrok miał ustać. Noc miała zastąpić Dzień. Tylko że Dzień nie chciał nadejść. Ranek ociągał się. Opóźniał. Być może omijał niektórych. 

Szukałam domu. W domu była mama. Ciepłe światło. Ulubiony kubek. Sierść psa zostawiona na dywanie. Podarta sukienka na drewnianej lalce wystruganej przez dziadka. Uśmiech Karoliny, koleżanki z klasy. Był to inny śmiech niż ten w labiryncie. W leśnym zmrocznieniu odzywał się on co jakiś czas. Był niepokojący. Tworzył tumult. a potem wchodził do czyjegoś gardła i próbował z łez stworzyć uśmiech. Śmiech nie był domem. 

Chichot był krótki. Długi. Dało się go rozciągnąć. Choć skrócić już chyba niekoniecznie. To on rozciągał skórę. Fałdował ją. Tworzył w niej zmarszczki, pozostawiając w nich kawałek siebie. 

Szłam na oślep.. Ktoś powtarzał bowiem, że wędrówką życie jest człowieka i trzeba iść, iść, przecież iść. Tylko labirynt był długi. a mnie brakowało już siły. Mimo że każdy kolejny krok sprawiał, że pod moimi nogami skrzypiał śnieg, czyli w zasadzie nic się nie zmieniło, to ja miałam wrażenie, że gdzieś tam w innej krainie było już dziesięć wiosen i jesieni, a we mnie dalej tkwi mróz. 

Szłam. Już nie było we mnie mnie. Miałam iść, gdyż iść przecież iść. Nie myślałam, dokąd i po co. Wiem, że w pewnym momencie było ciepłe światło, a po nim usłyszałam głośny śmiech. Napełniający ciepłem śmiech. Nie czułam już nawet, że w trakcie drogi zamarzły mi palce bądź nogi. Biegłam. Gnałam tak szybko, że nawet nie spostrzegłam, że stoję przed domem. Ta sama chatka. W środku dalej paliło się ciepłe światło. Weszłam do środka, próbując powstrzymać łzy, gdyż każda kolejna kropla mogłaby zatrzymać we mnie człowieka. Woda mogłaby także zamarznąć. Tylko że to nie był ten sam dom. W kuchni była mama. Tylko nie moja mama. Zamiast psiej sierści na dywanie leżał kot. W pokoju zamiast Karoliny była staruszka. Wybiegłam więc stamtąd, nic nie rozumiejąc. To przecież był dom. Mój dom. a potem słyszę głośny śmiech wydobywający się znad silnego huraganu.

Stoję przed domem, a ludzie z okna spoglądają na mnie. Tylko że to są obcy ludzie. Aż w końcu nastaje mrok. Moje ciało unosi się wraz z podmuchem wiatru. Wraz z nim przemierzam labirynt, aż w końcu z pomarszczonej twarzy naznaczonej chichotem zmieniam się w płatek śniegu. Upadam na ziemię, a jacyś obcy, nieznani mi ludzie mieszkający w moim domu, depczą po mnie. Kruszę się. a potem następuje wiosna. Ciepło. Topnieję.  

 


Licencja Creative Commons
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa - Użycie niekomercyjne - Bez utworów zależnych 4.0 Międzynarodowe.

Free Joomla! templates by AgeThemes | Documentation