Miesięcznik Społeczno-Kulturalny KREATYWNI (dawniej Mutuus) ISSN: 2564-9583
pozytywni-kreatywni-solidarni | positive-creative-solidarity |позитивная-творческая-солидарность 

graficzny identyfikator działu FELIETONY

Galdra (fragment powieści fantasy) / Natalia Kubicius

W ramach krótkiego wprowadzenia:

powieść „Biały i Czarna. Czego boi się Śmierć” rozgrywa się w świecie, w którym uśpiona od setek lat magia znów daje o sobie znać.
We wcześniejszym rozdziale skald Gaspar dał koncert w karczmie i spędził noc z Aeinne – nowo poznaną, miejscową dziewczyną. 


 

– Aeinne! Aeinne!

Drzwi karczmy otworzyły się z hukiem, po czym do środka wpadł opasły, spocony bydlak. Zachwiał się i w ostatniej chwili oparł o framugę. Gaspar, pochylony nad lepką papką przypominającą owsiankę, wyprostował się nagle.

– Aeinne, dziecinko, wróć do tatusia…

– Wyjdź stąd, Gorgen! – Oberżysta ruszył w jego stronę.

– Aeinneee…

Bydlak został wypędzony na podwórze. Zrobiło się na moment przejmująco cicho.

– Ehe – rzucił karczmarz ironicznym tonem. – Macie, panie poeto, za przeproszeniem, przesrane.

Gaspar spojrzał na niego pytająco. Oberżysta odpowiedział skinieniem.

– Widzieliście ją rano? – spytał skald. – Jak wychodziła?

– A no, widziałem. Ale gdzie ją poniosło, nie mnie wiedzieć.

Poeta westchnął żałośnie. Przymierzał się do wzięcia kolejnego kęsa papki, jednak ostatecznie obszedł się wątpliwym smakiem.

Rozmyślał nad tym, czy dziewczyna opuściła go ze względu na wyrzuty sumienia, czy też rozczarowała ją wspólnie spędzona… Nie, był w stanie uwierzyć we wszystko, ale na pewno nie w to, że jakakolwiek kobieta mogłaby wyjść z jego łoża niezadowolona.

Postanowił przystać na pozostawiającą wiele do życzenia propozycję oberżysty, by zostać we wsi nieco dłużej i umilać galdryjczykom wieczory. Wprawdzie po zarobionym podczas noworocznych występów groszu nie było już śladu, jednak gospodarz zgodził się na pokrywanie kosztów noclegu, papki i szczyn zapłatą w postaci pięknych ballad. Przynajmniej na jakiś czas.

Skald postanowił dać szansę Galdrze i tutejszej ludności w nadziei, że być może Aeinne nie była jedyną mieszkającą tu istotą doskonałą, jak zwykł nazywać w myślach urodziwe panie. Podziękował grzecznie za owsiankę, której nie dojadł, po czym zarzucił lutnię na ramię i wyszedł na zewnątrz w poszukiwaniu wrażeń.

Nie przypuszczał, że dopadną go one tuż za progiem oberży. Poczuł, że ktoś ciągnie go za budynek, przygwożdża do ściany, po czym całuje, szybko i namiętnie, wzdychając przy tym niewybrednie.

– Jesteś, mój poeto! – Spojrzał w szare, pełne ferworu oczy Aeinne. – Czekałam na ciebie, aż ten dureń… aż ojczulek…

– Gdzie byłaś? – Gaspar, choć czerpał niewątpliwą przyjemność z pocałunków, lekko odsunął dziewczynę od siebie. – Wyszłaś tak wcześnie, myślałem, że…

– Dzień był jeszcze młody, ledwie świtało – oznajmiła z wigorem. – A ja byłam zmianą, Gaspar. Och, jaką zmianą się stałam! – Poeta patrzył na nią pytająco, z nutą zaniepokojenia. – Byłam u Joego, potem Bjornego, a później…

– Zaraz – przerwał jej zmieszany. – Chcesz mi powiedzieć, że obleciałaś i wychędożyłaś całą wieś?

– A tam, zaraz całą. – Popchnęła go lekko. – Gdybyś widział ich miny… A pomyśleć, że jeszcze przed zmierzchem stękałam na ich widok jak ten chłop, co pierwszy raz gołą babę widzi – zarechotała, przejeżdżając ręką po naprędce zaplecionym warkoczu. – Słuchali mnie we wszystkim, robili…

– W porządku – przerwał jej skald, nie bardzo ciekaw szczegółów. – Posłuchaj, spędziłem z tobą wspaniałą noc i…

– Och, musimy to powtórzyć, koniecznie. – Gaspar rozwarł szeroko powieki. „Na bogów, co ja z nią zrobiłem?”. – Raz, drugi, najlepiej codziennie! Jak długo będziesz w Galdrze?

– Posłuchaj, Aeinne. – Odsunął od siebie jej drobne dłonie. – Co się stało, to się nie odstanie, ale nie zamierzam angażować się w to bardziej. Nie zwykłem…

– A kto tu mówi o angażowaniu? – zachichotała. – Będę was miała kilku! Bjorne może być rano, Joe w południe…

– Nie podoba mi się ten pomysł. – Zdziwiła ją powaga w głosie poety. – Lubię cię i szanuję, ale nie zamierzam brać w tym udziału. Ja… wybierz jednego, Aeinne. Wybierz tego, który podoba ci się najbardziej, ochajtaj się z nim i na wszystkich bogów, chędoż go, ile tylko chcesz. To jest dobra zmiana, moja droga.

– Nudzisz, grajku. – Jego słowa nie zrobiły na niej najmniejszego wrażenia. – Nudzisz jak mój ojciec, którego matka nie może znieść pod jednym dachem. Przestań prawić mi morały, bo nie pasuje to do ciebie nic a nic. – Przyjrzała mu się uważniej. – Co jest, nie podobam ci się już?

– Ja nie o tym, Aeinne…

– Nie to nie, na twoje miejsce znajdzie się i kilku – odparła obojętnie. – Bywaj więc, ty i twoje zimne łoże. Zniechęciłeś mnie już do cna.

Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale oddaliła się tak prędko, jak się zjawiła. Poeta wygładził pomiętą od dłoni dziewczyny koszulę i gdy już wrócił do siebie po chwilowym zmieszaniu, wyruszył tam, gdzie poniosły go nogi.

Usiana w większości drewnianymi, gdzieniegdzie tylko ceglanymi budynkami wioska wydała mu się spokojna, jak z pejzażu, który wyszedł spod powabnych dłoni królowej Dæny. Na moment przywołał w pamięci jej lśniące, miodowe włosy oraz wąziutkie jak struna lutni usta. Przypomniał sobie uśmiech, z jakim… nie, nie powinien o niej myśleć, bo wrócą wspomnienia, wróci przeszłość, Leidha… „Przecież dlatego tu jestem”, uświadomił sobie. Królowa wie, że przypłynął, widziała go we Frosku. Popisał się tamtej nocy, dostrzegł to w jej oczach. Wciąż kochała jego muzykę.

Z zamyślenia wyrwała go gromada dzieciaków siedząca w kółku na trawie. Ciemnowłosy chłopiec bez jednego zęba z przodu wskazywał palcem na kolejne osoby, wymawiając słowa wyliczanki.

 

Raz, dwa, trzy

Wypadasz z gry!

Trzy, dwa, raz

Na ciebie czas!

 

Skald nie znał reguł tej gry, jednak musiały być dość surowe, skoro pulchniutka dziewczynka rozpłakała się po tym, jak szczerbaty wskazał na nią z miną triumfatora.

 

Cztery, pięć

Litości szczędź!

Siedem, sześć

Niech da co jeść!

 

Poeta nie przekonał się, czy kolejne części wyliczanki były równie karcące, czy może stanowiły szczęśliwy traf, bo jego uwagę odwracały, a jakże, piękne panie – a to karmiące kury, a to pracujące na przydomowych grządkach. Gdy któraś na niego spojrzała, kłaniał się lekko z najbardziej szarmanckim uśmiechem, jaki miał w zapasie. Galdryjki nie pozostawały mu dłużne.

Gdy szedł główną ulicą, coraz wyraźniej widział oddaloną o niespełna osiem stenkastów – czy też rzutów kamieniem, jak mawiali niektórzy – wysoką, kamienną wieżę wieńczącą zielony pagórek. Gaspar od razu pomyślał, że będzie to wyborne miejsce na wypoczynek i ułożenie ballady. Postanowił przy najbliższej okazji zapytać oberżystę o jej historię, być może na tyle romantyczną, że godną uczczenia w poetyckiej pieśni.

Zakątek rzeczywiście okazał się bardzo spokojny i przytulny. Wokół wieży pokrytej gdzieniegdzie warstewką mchu rosła kwiecista łąka, wyjątkowo bujna jak na późne lato. Gaspar stanął u podnóża budowli i zadarł głowę, by dostrzec jej szczyt odległy o blisko pięćdziesiąt łokci. Wędrował wzrokiem po starych, solidnych murach, wzdłuż znajdujących się pośrodku, wyznaczających kolejne kondygnacje prostokątnych okien, zabitych deskami od wewnątrz. Nie wyglądało na to, by wieża służyła obecnie w jakimkolwiek celu, kiedyś zapewne pełniła funkcje obronne.

Poeta usiadł, oparł się o zimny kamień i chwycił lutnię. Powiódł palcami po strunach, po czym skrzywił się i podstroił dwie z nich. Dźwięk rozległ się ponownie, lecz wciąż był, w mniemaniu skalda, nieidealny. Gaspar podkręcał więc kolejne kołki, aż uzyskał oczekiwany efekt. Zaczął grać przypadkową melodię, powolną i cichą. Swobodne brzdękanie zawsze działało na niego kojąco i pobudzało wyobraźnię.

Przypomniał sobie Aeinne i zaśmiał się pod nosem, choć po prawdzie żywił szczerą obawę wobec jej nowej drogi życiowej. Ponownie skierował myśli ku Dænie, niemal poczuł muśnięcie miodowych włosów. Tymczasem palce niemal samoistnie wędrowały po strunach w tę i we w tę, uzyskując regularny ciąg dźwięków. „Zwrotka”, pomyślał, „albo refren”.

– Włosy jej… ze splotu pszczół… – zanucił, po czym fuknął na samego siebie. – Banał, cholera, banał…

Królowa. Co jeszcze mógł dodać do opisu urody najpiękniejszej kobiety, którą znał? Czego ktoś inny już nie wymyślił albo co dalekie było od oczywistości? Królowa o miodowych włosach. Królowa o sercu ze złota. Królowa, którą kochano stokroć bardziej niż króla. Królowa…

Myśl uciekła mu do minionego wieczora. Królowa kart, zupełnie zapomniał. „Jak to oni ją nazywali? Mężobaba?”.

Uśmiechnął się na to wspomnienie. Wyobraził sobie, jak może wyglądać owa istota, rzekomo niemająca za wiele wspólnego ani z kobiecością, ani męskością. „Nie może być”, stwierdził. „Owszem, kobiety mogą być piękne albo niepiękne, ale to nie sprawia, że przestaje się je za kobiety uważać. A nawet jeśli, to zupełnie niesłusznie. Kolejna bzdura, temat do karczemnych dysput i plotek. Sensacja dla znudzonych życiem prostaczków”.

„Nie”, postanowił, „nie napiszę, dopóki nie zobaczę na własne oczy. Ile prawdy było w jej kalectwie od dzieciństwa? W jej niebywałych karcianych sukcesach? W braku urody i awanturniczej naturze?”.

– Jej historię – powiedział, wchodząc w nieco śpiewny ton – chciałbym znać, jak mało kto… cholera – zezłościł go niewłaściwy dźwięk, jednak prędko znalazł inny, bardziej pasujący. – Zło… – prawie szepnął, wracając do melodii. – Zadzierać z nią to zło…

Zagrał wymyślony fragment co najmniej kilkanaście razy, nucąc pod nosem i licząc sylaby. Zajęcie to bardzo go pochłonęło, więc dopiero po dobrych kilku chwilach zorientował się, że jego gra i śpiew to nie jedyne dające się słyszeć dźwięki.

Przerwał nagle, a wraz z nim, lecz z lekkim opóźnieniem, powielający melodię głos. Rozejrzał się nerwowo, spodziewając się zobaczyć jakiegoś złośliwego dzieciaka albo dziewkę. W końcu zmuszony był uznać, że zbytnio poniosła go wyobraźnia. Wrócił więc do komponowania ballady.

Za drugim razem nie mógł się jednak przesłyszeć. Jeszcze zanim zaczął śpiewać, ktoś inny podchwycił melodię, zawodząc donośnie.

– Ktoś ty?! – Gaspar zerwał się na równe nogi i ponownie rozejrzał. Sprawdził nawet za wieżą, jednak nie zastał tam nikogo. – Kim jesteś?!

Odpowiedziała mu cisza. Postanowił zwabić śpiewaka, a raczej śpiewaczkę – bo głos był niewątpliwie kobiecy – ponownie intonując skomponowany motyw. Tym razem nie usłyszał jednak śpiewu, lecz perlisty śmiech dobiegający… o bogowie, to sama wieża chichotała teraz z jego zagubienia, złośliwa i triumfująca. Gaspar wlepił w nią spojrzenie, poszukując jakiejś sugestii, otwartego okna, dziury… tak, w murze były gdzieniegdzie szpary, w których jednak nie zmieściłby się nawet palec.

Ktoś albo raczej coś musiało siedzieć w tej wieży. Usiało tam łoże nie wiadomo, jak dawno temu.

Skald wziął głęboki oddech. „Byle nie dać się oszukać wyobraźni. Nie dać się oszukać”.

– Kim jesteś? – powtórzył pytanie, tym razem bez pretensji.

Odpowiedziała mu jego własna melodia, lecz odrobinę inna, jak gdyby niezapamiętana dokładnie. Gaspar przyłożył ucho do szpary znajdującej się na wysokości jego wzrostu, a następnie zbliżył w to miejsce usta.

– Kim jesteś?! – zawołał w nadziei, że tym razem pytanie zostanie usłyszane.

Dopiero po dłuższej chwili rozległ się znajomy chichot, a zaraz za nim głos, donośny i odbijający się echem po grubych, kamiennych ścianach.

– Jestem. – Nastąpiła długa przerwa. – Jestem, gdzie jestem. Jestem, jaka jestem. Jestem…

– Zadałem pytanie, istoto – huknął gniewnie skald i natychmiast skrzywił się na dźwięk ostatniego słowa. Choć wydało mu się najbardziej trafne, zabrzmiało co najmniej idiotycznie.

– Istota – zachichotała ponownie nieznajoma. – Jeszcze nikt mnie tak nie nazywał! O, poezjo, jakże piękny jest twój wachlarz…

– Dlaczego przedrzeźniasz moją muzykę? – spytał stanowczo. – Co robisz w tej wieży?

– Sroży się przy wieży, jeży na wzór zwierzy. – Gaspara coraz bardziej zaczynał drażnić lekceważący śmiech. – A kto bieży do wieży, ten…

– Zadałem ci pytania, ist… – przerwał jej i ugryzł się w język. – Przestań się wygłupiać, ani to śmieszne, ani mądre.

– Poeta! – Istota nie zmieniała tonu. – Ani on śmieszny, ani mądry!

– Skończ – warknął, pomijając już grzeczność. – Nie mam pojęcia, jakie demony cię tu zesłały, ale…

– To ty nie wiesz? – Zdziwił się, nareszcie słysząc głos pozbawiony głupkowatego rechotu. – Nie mówili ci we wsi, nie ostrzegali?

– Przed czym? Ktoś ty?

– Nie ostrzegali, zapomnieli – westchnęła z pretensją. – O czarownicy z Gal Andry!

– Ehe – burknął. – Czy wszyscy powariowali z tymi czarami? Koniec odwracania kota ogonem, gadaj, kim jesteś.

– Zapytaj, powiedzą ci – rzuciła z udawanym wyrzutem. – Powiedzą o czarownicy, co czeka w wieży na księcia albo rycerza, aż zburzy wieczne mury Koziej Wieży i uwolni magiczkę, zapytaj! A może zechcesz spróbować mnie uwolnić?

– Nie, dziękuję – odparł obojętnie. – Nie bredź mi tu o wiejskich bajaniach. Co robisz w tej wieży? Ktoś cię tu zamknął?

– Nie chcesz czarownicy za żonę? – obruszyła się z drażniącą manierą. – Nie chcesz jej magicznych zdolności, jej złota i królestwa w dalekich Hugrakkur?

– Przestań bredzić, na bogów. – Zaczął się denerwować. – Chyba za mało powietrza i słońca wpada ci przez szpary w oknach. Wyjdź, porozmawiamy jak ludzie.

– Jak ludzie! – zawyła nerwowo. – Znaczy się, przyzwoicie i na waszych zasadach, tak to mam rozumieć?

– Zaraz… dlaczego naszych? – Uspokoił się nagle. – Nie jesteś człowiekiem?!

– Ha, i tak mi nie uwierzysz! – Gaspar chwycił się za głowę, bo na moment powrócił niedający się znieść chichot. – Nie uwierzysz mi i tak!

– Przekonajmy się! – zawołał zdecydowanie. – Spróbuję uwierzyć, tylko na bogów, przestań kręcić i rechotać!

– Ani to śmieszne, ani mądre? – Słychać było, że ledwie powstrzymuje się od chichotu. – Dobrze więc, panie poeto, w którym za grosz romantyczności. – Gaspar z trudem stłumił uszczypliwy komentarz. – Od początku, bo widzę, żeś nieobeznany.

– Cóż, moja strata – odparł jak najuprzejmiej.

– Z Kozią Wieżą związana jest legenda – zaczęła z przejęciem. – O zamkniętej w niej czarownicy, która…

– Którą uwolni najprzystojniejszy, najznakomitszy i najdzielniejszy książę pod słońcem. To już znam, przejdźmy dalej.

– Jak powiedziałam, to tylko legenda – kontynuowała, niezrażona przerwaniem opowieści. – Ale ja wierzyłam, oj, długo wierzyłam, dniami i nocami wyglądałam księcia. A tu minął rok, drugi, a po wybawcy ani śladu.

– Zaraz – wtrącił znów Gaspar, tym razem bez cienia ironii. – A skądżeś się w ogóle wzięła w tej wieży?

– Skąd… a, racja, miało być od początku. To od początku… – Gaspar westchnął ostentacyjnie. – A no sama się tu zamknęłam, jak uciekłam z Gór Niezmierzonych.

– Tak po prostu? – Nie krył zdziwienia. – Musiała ci rodzinka nieźle dać w kość.

– Kazali wszystkim siedzieć w górach, nie zbliżać się do ludzkich siedzib. A mnie do życia ciągnęło, do waszych chłopców i dziewek, bo trollowe to tylko…

– Trollowe? – Gaspar znów podniósł głos. – Miało być bez głupot.

– Kiedy ja prawdę mówię! Nie słyszałeś nigdy o trollach? Szarych ludziach, górskich… istotach? – zachichotała na dźwięk ostatniego słowa.

– Może i słyszałem, ale w bajędach opowiadanych dzieciom na dobranoc – odparł z wyrzutem. – Nawet jeśli kiedykolwiek istniały, już dawno świat o nich zapomniał.

– To sobie przypomni! – zagrzmiała niespodziewanie. – Miałeś słuchać, to słuchaj. Jakżeś taki obyty w ludowych bajędach, to powinieneś wiedzieć, że trolle chodzą wyłącznie nocą, bo światło dnia rychło przemienia je w kamień.

– I dlatego siedzisz w tej wieży? – spytał kpiąco.

– Dlatego – rzuciła chłodno. – A że w każdej legendzie kryje się cień prawdy, czekam, aż mnie ktoś zrozumie i pokocha. Aż odczyni klątwę.

– Bzdura – bąknął skald. – Nie ma czegoś takiego jak klątwa. A już tym bardziej działająca na trolle, które, taka ich mać, słońca znieść nie mogą.

– Co ty tam wiesz! – odpyskowała. – Skoro nawet w trolle nie wierzysz, to co dopiero… phi! – Usłyszał splunięcie.

– A co ze złotem i królestwem? – przypomniał sobie. – Mamisz tym każdego durnia, który się tu napatoczy?

– Mam złoto – oznajmiła hardo. – Hugrakkur skrywają dużo skarbów, które obiecam temu, kto mnie uwolni. A królestwo… – zamyśliła się. – Trollowe, ma się rozumieć, standardy.

„Czyli darniowy domek”, domyślił się Gaspar.

– No i jak, nikt się dotychczas na złoto nie skusił? – zaciekawił się z nutą drwiny.

– A no, owszem, na złoto chętka zawsze, ale pokochać mnie nie chcą – odparła smutno. – Wysłuchać ani zrozumieć też nie… Tylko pytają, „a ile?”, „na konia starczy?”, „na zamek?”… No to obiecuję najprzedniejsze rumaki z naszych wolnych, trollowych łąk, klejnoty z najgłębszych zakamarków gór… i moją wieczną, bezwzględną miłość. A ci tylko złoto i złoto, knują, jakim sposobem mnie obejść i oszukać. Ale ja po głosie poznaję, kto uczciwy, a kto nie.

– A ja? – Skald zainteresował się jeszcze bardziej. – Jestem godny zaufania?

– Hm… – mruknęła, zastanawiając się przez chwilę. – Złoto niewiele cię obchodzi, jak słyszę. A mojej historii słuchasz z zaciekawieniem. – Przerwała na moment. – Bo był i taki, co złota wprawdzie nie chciał, ale… – W jej głos wkradł się nagle smutek. – Nazwał mnie parszywym stworem, splugawionym magią. I to on, nie kto inny, nadał mi miano czarownicy i okrył złą sławą. Kiedy ja krzywdy niczyjej nie szukam, tylko zrozumienia.

– Nie wierzę – oznajmił z powagą Gaspar, po chwili namysłu – by w górach rzeczywiście czekało jakieś złoto, co najwyżej trochę miedzi. – Trollica nie odzywała się, najwyraźniej zasłuchana w jego słowa. – A tobie, hm… chętnie bym i pomógł, ale nie bardzo znam sposób.

– Mówiłam przecież – odparła stanowczo. – Kto trollową księżniczkę pokocha…

– Pamiętam, pamiętam – rzucił obojętnie. – Macie jakieś… trollowe obyczaje, jak by się miała taka miłość odbywać?

Odpowiedział mu przeciągły chichot.

– Och, poeto! – Trollica próbowała się opanować. – Zwyczaj to taki, jak ludzki! Najpierw się dziewka z chłopcem spotykają na rozmowy, potem…

– Rozumiem. – Nie dał jej dokończyć. – Tak czy inaczej, przykro mi, ale nie będę mógł pomóc. Tymczasem…

– Nie odchodź! – krzyknęła z niepokojem. – Twoja ballada… dobrze mi się jej słuchało. Zostań, zagraj coś jeszcze.

Gaspar stwierdził, że właściwie nie ma nic do stracenia. Usiadł więc ponownie pod Gal Andrą i zagrał początek komponowanego utworu.

– Tę historię znam… tak, jak mało kto… – zaintonował.

– Może zaśpiewasz o mnie, skaldzie? – wtrąciła się istota ku niezadowoleniu Gaspara. – Nikt jeszcze nie śpiewał o trollicy zamkniętej w wieży.

– Chcesz, żebym cię rozsławił, co? – Poeta nie dał się ponieść zniecierpliwieniu. – Żeby naraz sprosiło się tu pełno chłopów, którym się w miłości nie poszczęściło?

– Nie kpij ze mnie, grajku – udała obruszoną. – No już, o jakiej to historii próbujesz zaśpiewać?

– O Królowej Kart – odparł, nie wierząc, by trollica miała o tej osobie jakiekolwiek pojęcie. – Kobiecie biegłej w karcianych grach.

– Phi, nuda! – parsknęła. – Ludzie chętniej usłyszą o Huldarze i jej skarbie, znaczy się, sercu i złocie.

– Pomyślę o tym – powiedział szczerze. W słowach trollicy było sporo racji.

– A teraz graj – poleciła stanowczo. – Będę uczyć się tej pieśni.

I tak do wieczora Gaspar układał balladę, a Huldara powtarzała melodię, pięknie i donośnie. Śpiewała, co jej grał, a on grał, co mu śpiewała. Nie rozmawiali już więcej tego dnia. Muzyką powiedzieli sobie wszystko, co warte było powiedzenia.

 

 

Licencja Creative CommonsTen utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 4.0 Międzynarodowe.

 

Free Joomla! templates by AgeThemes | Documentation